Bóg? Tu go nie było! – Samuel Willenberg podnosi głos, jakby chciał, by ten, tam w górze, usłyszał, co ma mu do zarzucenia. Potrząsa głową, aż beret zsuwa się, a jego rzadkie, siwe włosy zaczynają tańczyć na wietrze. Drewnianą laską celuje w niebo i wymachuje nią, jakby groził Bogu. – Szukałem go tu, w Treblince, przez cały czas, ale nie znalazłem! Cichnie nagle. Rozgląda się, jakby liczył na jakąś odpowiedź. Portugalscy turyści przemykają obok, zasłuchani w swoje audioprzewodniki („Obóz natychmiastowej zagłady, drugi po Auschwitz-Birkenau, do 900 tys. ofiar, po prawej rampa, po lewej komory gazowe...”). Tylko na moment odwracają się i patrzą na starego mężczyznę krzyczącego coś w nieznanym im języku. I szybko odchodzą w kierunku kamiennego monumentu.
Samuel stoi bez ruchu, wyczerpany emocjami. Podpiera się laską. Łapie powietrze otwartymi ustami, krztusi się. Jest starym, zmęczonym człowiekiem. 93. urodziny obchodził 19 lutego 2016 r. Trzy dni później zmarł. „Z młodej piersi się wyrwało...”, popłynęła na pożegnaniu żołnierska piosenka. Tak sobie zażyczył.
„Mam cudownego ojca – który choć przeżył piekło, jest najbardziej optymistycznym człowiekiem na ziemi” – napisała Orit w liście z okazji jego 90. urodzin w 2013 r. Ten list woził ze sobą do końca życia. Podsuwał do przeczytania znajomym. Obserwował ich, gdy czytali, podśmiewał się z zadowoleniem. – Kochaną mamy córkę, mądrą. Jego uśmiech był zaraźliwy. Śmiały się jego lekko przymrużone oczy, wesoło błyskały nawet szkła okularów w metalowych oprawkach. – Nasz Piotruś Pan – odwzajemniała się Orit z czułością.
Samuel i Igo, Igo i Samuel – było ich w nim dwóch jak dwie strony monety.