W Warszawie wrzało. Lipiec 1944 r. upłynął ludziom na obserwowaniu tysięcy zmęczonych i brudnych niemieckich żołnierzy, maszerujących głównymi arteriami miasta. Już nie przypominali zdobywców, zamierzających podbić Moskwę. Z przerażeniem w oczach uciekali przed niewolą i śmiercią.
Kiedy jednak pod koniec lipca Jan Nowak-Jeziorański „Zych” przyjechał do Warszawy, apogeum ich odwrotu minęło. Opanowali panikę. Wysyłali nawet na ulice wzmocnione patrole, jakby chcieli pokazać, że ciągle tu są i nie mają zamiaru odchodzić. Ale i tak zdążył zobaczyć (i później zanotować), jak „pokryci kurzem wloką się bez żadnego szyku, mundury porozpinane, karabiny i hełmy poprzewieszane gdzie i jak popadnie, twarze brudne, spocone, śmiertelnie zmęczone i apatycznie obojętne. Wojsko pomieszane z taborami, ciężarówkami, furmankami i z niemieckimi cywilami”.
Obserwując to, zastanawiał się, ile ma jeszcze czasu, zanim dowództwo Armii Krajowej uzna, że już pora na rozpoczęcie walki. Bał się tego. Wiedział, że powstanie nie ma szans. Za dużo czasu spędził w Londynie, ze zbyt wieloma ważnymi osobami rozmawiał, zbyt dużo dokumentów widział, aby mieć co do tego wątpliwości. Warszawa była zdana na siebie. Musiał przekazać to Komendzie Głównej AK. A czas naglił.
Przyjaciele ze zdjęcia
Zanim został posłańcem złej nowiny, kurierem Polskiego Państwa Podziemnego, Zdzisław Antoni Jeziorański – tak brzmiało jego prawdziwe imię i nazwisko – był ekonomistą, inteligentem z marzeniami i przyszłością. Urodził się 2 października 1914 r. w Berlinie jako syn urzędnika ubezpieczeniowego Wacława i Elżbiety z Piotrowskich. Szybko, bo już w wieku czterech lat, stracił ojca. Dorastał w Warszawie w odrodzonym państwie, borykającym się z bagażem zaborów.