AGNIESZKA ZAGNER: – Był pan na pokładzie pierwszego z czterech herkulesów, jakie w nocy z 3 na 4 lipca wylądowały w Ugandzie, by odbić przetrzymywanych na lotnisku zakładników. Pamięta pan tamten lot i tamtą noc?
RAMI SHERMAN: – Tego się nie zapomina, pamiętam niemal każdą minutę. Kiedy startowaliśmy z Synaju w szabat 3 lipca 1976 r., nie mieliśmy zgody od rządu Icchaka Rabina na lądowanie w ugandyjskim Entebbe.
Nie było zgody, ponieważ w Jerozolimie trwały gorączkowe dyskusje, czy pozwolić na przeprowadzenie akcji. Szymon Peres jako minister obrony naciskał na premiera Icchaka Rabina, by dał wam zielone światło. Jego zdaniem tylko to mogło zapobiec kolejnym porwaniom.
Szacowaliśmy, że w czasie odbijania zakładników może zginąć nawet 30 osób, dlatego ta decyzja nie była łatwa. Nie chodziło tylko o potencjalne fiasko i śmierć ludzi, ale również o odpowiedzialność za nas – nie mieliśmy żadnego planu awaryjnego, na przykład na wypadek usterki samolotu albo wycieku informacji. W tej olbrzymiej operacji brało udział 240 żołnierzy, w tym mój oddział tajnych komandosów, liczący 65 osób. Plus jeszcze rzesza ludzi, która uczestniczyła w przygotowaniach, przypadkowe osoby, które mogły zauważyć samoloty na niebie w szabat – o przeciek było niezwykle łatwo, a wtedy byłaby to katastrofa. W sobotę rano w jednostce spotkali się dowódcy, m.in. Joni Netanjahu, żeby omówić stan naszych przygotowań. Wnioski były trzy: po pierwsze, nie jesteśmy gotowi do tej operacji (nierzadko przygotowania zajmowały nam ponad pół roku, tu mieliśmy niespełna dwa dni), po drugie, uznaliśmy, że rząd nie zgodzi się na jej przeprowadzenie – 4 tys. km, żadnego planu zapasowego. Pilot dostał wprawdzie 10 tys. dol., gdyby trzeba było przekupić rybaków, żeby przewieźli nas przez Jezioro Wiktorii, ale jaki to plan B?