Historię zacząć należy od początku. Jak w przypadku Troi poszło o kobiety. W 1644 r. dzielni joannici na Morzu Śródziemnym zdobyli i uprowadzili statek z pielgrzymami wracającymi z Mekki. Wśród pasażerów znajdowały się panie z haremu sułtana Ibrahima. Zwycięzcy rycerze zawinęli do portu w Kandii na Krecie, należącej wówczas do Republiki Weneckiej. To małe z pozoru wydarzenie posłużyło Turcji za wygodny pretekst do wypowiedzenia wojny.
Jak Sobieski spuścił Turkom baty
Rozpoczęło się trwające 21 lat oblężenie Kandii, wiążące na długo siły tureckie, zakończone zdobyciem nie tylko miasta, ale i całej wyspy w 1669 r. Rozgrzani zwycięstwem Turcy wzięli się następnie za naszą sfatygowaną wojnami połowy XVII w. Rzeczpospolitą i gdyby nie militarny geniusz Jana Sobieskiego, kebab na cienkim z ostrym sosem stałby się naszą narodową potrawą już 300 lat temu. No ale Jego Hetmańska Mość opuścił ukochaną żonę, spuścił Turkom niemiłosierne baty pod Chocimiem i mógł we względnym spokoju zająć się urządzaniem Wilanowa.
Tymczasem potrzeby polityki wewnętrznej zmusiły Wielką Portę do podjęcia agresywnej polityki przeciw Habsburgom, ostatecznie oblegając Wiedeń. Co stało się dalej, wiemy wszyscy – niepokonana husaria i armaty gen. Kątskiego uratowały niewdzięczną Europę. Rzeczpospolita, Wenecja i Habsburgowie zawiązali kolejną już Ligę Świętą, obiecując sobie nawzajem rozwiązać raz na zawsze sprawę tureckiego zagrożenia. W uproszczeniu, jak to zwykle bywa, każdy w tym sojuszu załatwiał własne sprawy, nie oglądając się na pozostałych. Tak postąpiła Wenecja, rozpoczynając siódmą już wielką wojnę z Turcją, chcąc powetować sobie straty na Morzu Śródziemnym.
Czytaj także: Jak hetman Sobieski przywrócił Polsce niepodległość
Akropol a sprawa polska
I tak oto w 1687 r. weneckie oddziały wylądowały na Peloponezie, pomaszerowały przez Przesmyk Koryncki i zabrały się za zdobywanie Aten. A dowodził nimi Francesco Morosini, wenecjanin oczywiście. Turcy oddali miasto i ukryli się na Akropolu, który wyglądał wówczas zupełnie inaczej niż dziś.
Po pierwsze, był niemal niezniszczony. Po drugie, w całości zabudowany małymi domkami, w Erechtejonie mieścił się harem, a Partenon zamieniono na meczet, dodając mu minaret. Całość odgrywała rolę – uwaga, mądre słowo – refugium, czyli miejsca schronienia w razie niebezpieczeństwa, zatem dokładnie taką jak w starożytności. Wenecjanie rozstawili armaty i moździerze i rozpoczęli bombardowanie, nie martwiąc się o historyczną i kulturową wartość ateńskiego Akropolu. Najpierw zniszczyli Propyleje, gdzie składowano materiały wojenne. Następnie z zeznań tureckiego dezertera dowiedzieli się o magazynie prochu w samym Partenonie. I wbrew późniejszym zaprzeczeniom celowo skierowali ostrzał z moździerzy na starożytną świątynię.
Ten okazał się początkowo mało skuteczny, marmurowe kolumny i ściany dość długo stawiały opór, lecz wreszcie ów „szczęśliwy strzał” przebił dach, zapalił zgromadzone materiały wybuchowe i doprowadził do eksplozji. Fragmenty marmurowych płyt doleciały aż do pozycji weneckich. Ciekawostka – wiemy to głównie z relacji Polaka mjr. Sobiewolskiego, służącego jako porucznik (???) w armii Wenecji.
Historia, jakiej nie znacie: Jak kamień uratował Europę
Doża Niszczyciel
Jak Francesco Morosini, człowiek otoczony od urodzenia zabytkami przeszłości, wychowany w kulturze otaczającej prawdziwym kultem dziedzictwo starożytności, mógł wydać taki rozkaz? Dziś wydaje się to niepojęte. Jednak sam Morosini w rok później, zapewne również za zasługi wojenne, został dożą i zyskał przydomek „Peloponeski”, wybijano też na jego cześć medale przedstawiające właśnie wybuch na Akropolu... Wenecka okupacja Aten trwała raptem dwa lata, a po 1715 r. w ruinach świątyni znów wybudowano, mały co prawda, meczet. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że to, czego nie zniszczyli Wenecjanie, zrabował później wysublimowany arystokrata angielski lord Elgin, używając zresztą nie tylko łomów, ale i materiałów wybuchowych.
Ale w jaki sposób łączy się to z Janem Sobieskim? To proste: gdyby nie jego zwycięstwa pod Wiedniem i Parkanami, Partenon w mniej więcej nienaruszonej formie przetrwałby zapewne do dziś. Tylko ta alternatywa – obowiązkowy kebab albo zrujnowana świątynia – jakaś taka nie za wygodna...
Czytaj także: Brexit ogołoci British Museum?