JOANNA PODGÓRSKA: – Mija pół wieku od sprawy „taterników”, jednego z najdziwniejszych procesów politycznych PRL. Jak to wszystko się zaczęło?
MACIEJ KOZŁOWSKI: – Oczywiście od Marca ’68. Nie było mnie wtedy w Polsce. Wspinałem się w Alpach i o tym, co dzieje się w kraju, dowiadywałem się z radia w schronisku. Gdy wróciłem do Warszawy, okazało się, że zostałem wyrzucony ze studiów.
Za co, skoro pana nie było?
Rozeszła się plotka, że jestem Żydem. Nikt mi tego wprost nie powiedział, ale koleżanka ze studiów Janina Paradowska przyszła do mnie i wyznała: „Słuchaj, wszyscy mnie pytają, jak ty się naprawdę nazywasz”. Czułem, że coś się wokół mnie dzieje. Gdy się zbliżałem, cichły rozmowy. Poczułem, jak to jest być Żydem. W gronie paru osób zaczęliśmy myśleć, jak kontynuować to, co stało się w Marcu. Jako ludzie pióra chcieliśmy coś pisać, wydawać, ale to było technicznie niemożliwe. Więc może zorganizować przerzut książek z zagranicy i materiałów z Polski, żeby je tam wydawać? Wyjeżdżając na Spitsbergen, miałem już w głowie plan.
Co pan robił na Spitsbergenie?
Kopałem węgiel. Byłem już zdecydowany na emigrację i chciałem zarobić jakieś pieniądze, bo wyjechałem z Polski z pięcioma dolarami. Nająłem się do pracy w kopalni na Spitsbergenie, bo terytorium to ma szczególny status. Jest pod administracją Norwegii, ale nie płaci się podatków, a zarabia skandynawskie stawki. Spędziliśmy tam z Andrzejem Mrozem pół roku. Udało mi się nawiązać kontakt z Jerzym Giedroyciem, którego poznałem wcześniej w Paryżu. Napisałem kilka tekstów. Potem, gdy znów spotkaliśmy się w Paryżu, plan przerzutu się zmaterializował. Chodziłem po górach, często przechodziłem z jednej strony granicy na drugą.