Historia pokazuje, że każdy, kto walcząc o swoje prawa, rzuca wyzwanie oficjalnym strukturom władzy, jest przez nie piętnowany jako „bandyta”, siewca „chaosu i zniszczenia”, a jego działania określa się zazwyczaj jako „bezprawie”. Tego typu język służył do napiętnowania, delegitymizacji i deprecjonowania uciśnionych grup. Jego zadaniem jest przesłonić fakt, że „zamieszki” są w istocie zorganizowaną walką na rzecz emancypacji i wolności. Trwające od tygodni masowe i często gwałtowne protesty w USA – będące reakcją na systemową nierówność, z jaką organy państwa (w szczególności policja) traktują białych i kolorowych obywateli – wpisują się w ten schemat.
Protestujący nazywani są „zbirami” bądź „bandytami”. Wcześniej tym samym mianem określano uczestników wszystkich niemal ruchów emancypacyjnych: począwszy od działaczy na rzecz zniesienia dyskryminacji rasowej w latach 60. XX w., a kończąc na XIX-wiecznych niewolnikach. Właśnie odwołanie do historii niewolnictwa, w szczególności jednego z powstań, oferuje ciekawy wgląd w długą historię społecznego oporu.
Czytaj też: Czarnoskóre dzieci prezydenta Jeffersona
Niewolnictwo jako stan wojny
W nocy 27 grudnia 1831 r. na jednej z plantacji otaczającej Montego Bay na zachodzie Jamajki pojawił się ogień. Za chwilę płomienie widać było na następnej. Potem na jeszcze jednej i kolejnej. W ciągu paru dni spłonęło ponad 200 majątków ziemskich. Pożary nie były dziełem przypadku, ale ustalonym przez niewolników sygnałem do rozpoczęcia powstania, które choć zakończy się porażką, przypieczętuje los niewolnictwa.