W czerwcu 1812 r. Amerykanie wypowiedzieli wojnę Wielkiej Brytanii. Poszło o sprawy handlowe, cła, o zajmowanie amerykańskich statków wraz z ładunkiem przez Royal Navy i wcielanie wziętych do niewoli marynarzy do brytyjskiej floty. Ale także, lub przede wszystkim, o wielkie ambicje. Administracja prezydenta USA Jamesa Madisona zamierzała wykorzystać zamieszanie w Europie ogarniętej napoleońską pożogą i zdobyć brytyjską kolonię – Kanadę. Thomas Jefferson uważał wręcz, że jej zajęcie będzie dla armii kwestią przemarszu. Nikt z najeżdżających nie spodziewał się, że wojna potoczy się źle.
Zemsta z morza
Amerykańska inwazja utknęła na długo w rejonie Wielkich Jezior, walka była daleka od rozstrzygnięcia. Brytyjczycy przez długi czas nie mogli sobie pozwolić na wsparcie swojej zaatakowanej kolonii. Toczyli wtedy walkę o przetrwanie z cesarstwem francuskim. W 1814 r. Napoleon został wreszcie zmuszony do abdykacji i udał się na Elbę. W końcu nadszedł czas uporać się ze sprawami zamorskimi. Wysłano flotę pod dowództwem wiceadmirała Alexandra Cochrane’a. Miała ona prowadzić walkę z okrętami wroga, ale również nękać wybrzeża Stanów. Dlatego też na pokładach znajdowały się cztery pułki zaprawionej w bojach z Napoleonem piechoty. Po kilku wcześniejszych atakach w końcu obrali sobie za cel wybrzeże Maryland. Obrona Amerykanów była tu słaba, niewielu spodziewało się inwazji w takim miejscu. Sam sekretarz wojny twierdził, że prędzej spodziewa się ataku na Baltimore.
Brytyjczycy wylądowali w marylandzkim Benedict. Dowodzenie objął gen. Robert Ross, zaprawiony w bojach oficer, który od kilkunastu lat walczył z Francuzami i ich sojusznikami. Z armią współpracował kontradmirał George Cockburn, który prowadził piechotę morską. Początkowo Brytyjczycy nie planowali zajęcia amerykańskiej stolicy.