Ośrodkiem modernizacyjnej sprawczości i podmiotowości w Polsce było miasto. Tak twierdzi Rafał Matyja w książce „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością” (wydawnictwo Karakter). To śmiała teza, bo w drugiej połowie XVII w. miasta w Polsce tkwiły w głębokim kryzysie, w jaki wpędził je sarmacki zwrot drugiej połowy XVI w. Polityczną hegemonię w Rzeczpospolitej uzyskała szlachta i preferowany przez nią model gospodarki oparty na folwarku i rolnictwie obsługiwanym w systemie pańszczyzny. W 1578 r. odsetek ludności miejskiej przekraczał 20 proc., dwieście lat później zmalał do 15 proc. Owszem, błyskawicznie rozwijała się Warszawa – w 1754 r. liczyła zaledwie 23 tys. mieszkańców, w 1792 r. już ok. 110 tys. Rozwój stolicy był jednak wyjątkiem.
Roszczenia mieszczaństwa
Miast liczących powyżej 10 tys. mieszkańców było zaledwie sześć, największy po Warszawie Gdańsk liczył 50 tys., Kraków 20 tys. Owszem, budziła się świadomość miejska, czego najlepszym wyrazem był zjazd delegatów miast królewskich z początku 1789 r., po którym nastąpiło uchwalenie aktu zjednoczenia miast podpisanego przez ponad 190 ośrodków. Punktem kulminacyjnym stała się „czarna procesja” z 2 grudnia 1789 r., kiedy mieszczanie z całej Rzeczpospolitej pod przewodnictwem burmistrza Warszawy Jana Dekerta udali się z memoriałem do króla na Zamek i do przedstawicieli Sejmu.
Roszczenia budzącego się mieszczaństwa znalazły uznanie w oczach oświeceniowych reformatorów i w Konstytucji 3 maja. Cóż z tego, skoro niedługo później targowica i likwidacja Rzeczpospolitej przekreśliły ten dorobek. Nastał czas, kiedy: „polskie miasta doby zaborów, z niewielkimi wyjątkami, przypominały raczej miasta kolonialne. Ich rozwój uzależniony był od centrum leżącego w obcych imperiach, a ich polityczne i ekonomiczne elity rekrutowały się głównie z grup obcych etnicznie” – pisze Paweł Kubicki w książce „Wynajdywanie miejskości”.