TOMASZ TARGAŃSKI: – Jaki widok przedstawiały Niemcy zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej? Co zobaczylibyśmy na ulicach Berlina wiosną 1945 r.?
HARALD JÄHNER: – Przede wszystkim morze gruzów. Przeszło połowa miasta była zniszczona. Gruz tworzył wysokie na wiele metrów hałdy, a między nimi wąskimi dróżkami przemykali ludzie. Poruszanie się po mieście było ryzykowne: aby dotrzeć do domu, czasem trzeba było wspinać się na kolejne stoki i zjeżdżać w dół po gruzowisku, unikać samotnie stojących murów – często na wysokość fasady – które groziły zawaleniem. Pośród tej apokaliptycznej scenerii ludzie rzucili się do odgruzowywania. „Byleby złapać grunt”, jak wtedy mówiono, czyli dokopać się do podłoża i utorować przejście. Ów księżycowy krajobraz jednych fascynował – jest niezwykle bogata dokumentacja fotograficzna tego okresu – innych wprawiał w przygnębienie i zadumę. Ludzie szukali jakiegoś punktu widokowego i zahipnotyzowani przypatrywali się tej panoramie zniszczenia, jakby stanowiła ona idealną metaforę ich losu.
W książce cytuje pan słowa filozofki Hanny Arendt, która wróciwszy do Niemiec po wojnie, zanotowała, że przeraziła ją powszechna wśród Niemców obojętność, „generalny brak uczuć, w każdym razie tych okazywanych”.
To jeden z najbardziej fascynujących aspektów naszej historii społecznej. Obojętność była skutkiem wyparcia: swoich win i zbrodni, przede wszystkim Holokaustu. Aby zacząć odbudowę – tę moralną – trzeba było odciąć się od przeszłości, wyrzucić ją z pamięci. W korespondencji i wspomnieniach żołnierze sił okupacyjnych dziwili się, że faszyzm jakby nagle uleciał z dusz Niemców. Zamiast dzikich bestii, o których słyszeli, widzieli ludzi machających im przyjaźnie i łapczywie jedzących im z ręki czekoladę.