„U nas w całym mieście nie można soli dostać. Atmosfera jak przed burzą” – napisał ktoś z Lublina w prywatnym liście przejętym przez Służbę Bezpieczeństwa. Był sierpień 1961 r., trwała budowa muru berlińskiego. Polacy żyli jak po trzęsieniu ziemi na styku dwóch płyt tektonicznych. Wiedzieli, że w każdej chwili może dojść do kolejnej katastrofy – konfliktu między światami komunistycznym i zachodnim. Mieli wyjątkowo czułe, może nawet zbyt czułe sejsmografy. Gdy coś zapowiadało drgania, szykowali się do wojny.
Po 1945 r. ogólnopolskich panik wojennych przeszło przez Polskę kilka, lokalnych bądź krótkotrwałych nie sposób policzyć. Wywoływały je czasami drobne wydarzenia, np. nakaz sprawdzenia zabezpieczenia schronów. Albo wykupywanie przez agencje rządowe zagrożonych gruźlicą sztuk bydła, jak to miało miejsce w okolicach Zambrowa w czerwcu 1960 r. Część chłopów odebrała to jako dowód gromadzenia przez państwo żywności na czas nadchodzącej wojny. Na ogół jednak impuls przychodził ze świata. Mogła nim być konferencja ministrów spraw zagranicznych, bowiem pamiętano Monachium 1938 r. jako preludium do drugiej wojny światowej. Dlatego ilekroć w pierwszych powojennych latach dochodziło do spotkań na szczycie, wielu naszych rodaków rzucało się do sklepów, by kupić knoty do lamp naftowych, ziemniaki i mydło.
Gdy w 1946 r. ministrowie „wielkiej czwórki” obradowali w Paryżu, z Białegostoku urzędnik Ministerstwa Informacji i Propagandy donosił: „Ludność województwa z uwagą śledzi obrady konferencji pokojowej, w społeczeństwie wytwarza się pewien nastrój oczekiwania”. Oliwy do ognia dolało wtedy wystąpienie amerykańskiego sekretarza stanu Jamesa Byrnesa, który 6 września w Stuttgarcie powiedział, że wojska amerykańskie pozostaną w Europie.