JOANNA PODGÓRSKA: – Z pani książki „Ślepa kuchnia” wynika, że w czasach PRL kwestie związane z jedzeniem zostały upolitycznione. Po co to było władzy potrzebne?
MONIKA MILEWSKA: – Była to jeszcze jedna sfera kontroli nad społeczeństwem i to sfera w pewnym sensie symboliczna. Jeśli na przykład jemy kutię podczas wigilii, jest to znak, z jaką tradycją jesteśmy związani, z jaką małą wspólną ojczyzną. Systemowi zagrażały tego typu sentymenty. Nie walczyło się z nimi otwarcie, ale poprzez propagowanie nowych wzorców. Nazwy Boże Narodzenie czy Wielkanoc były najczęściej pomijane w książkach kucharskich. Dopiero ze składu dań można się domyślać, o jakie święta chodzi.
Upolitycznienie dotyczyło nie tylko potraw świątecznych, ale też codziennego żywienia.
Tak. W pierwszych latach PRL przepisy i receptury dań restauracyjnych były zatwierdzane na szczeblu ministerialnym, a po odwilży na poziomie wojewódzkich rad narodowych. Jeśli jakiś lokal chciał zabłysnąć oryginalną potrawą, musiał uzyskać pisemne zezwolenie od właściwej rady narodowej. Żeby kupić warzywa na wolnym rynku, zarządca lokalu, i to nawet takiego jak kasyno wojskowe, musiał udowodnić, że w handlu państwowym jakieś warzywo jest niedostępne, i nazbierać mnóstwo pieczątek. Władze decydowały, ile potraw mięsnych może znaleźć się w jadłospisie, za odstępstwa karano grzywną lub aresztem. Dziś patrzymy na to jak na zabawny absurd, ale dla prywatnych właścicieli lokali to był koszmar. W tworzeniu narodowego menu chodziło o zunifikowanie smaku i w ogóle Polski w nowych granicach. Ale też o rzeczy niesłychanie przyziemne – żeby nic się nie zmarnowało i żeby nikt niczego nie ukradł. Dlatego władza chciała kontrolować nawet resztki – jakieś okrawki tłuszczu czy kości, które pozostawały z konkretnego dania.