Najsłynniejszy pisarz węgierski owej epoki Mór Jókai wspominał, że 8 czerwca 1867 r. był dniem pogodnym i słonecznym, o co naturalnie modlili się wszyscy ci, którym zależało, aby koronacja udała się jak najpiękniej. Dzień wcześniej koronę świętego Stefana – symbol węgierskiego królestwa – zaopatrzono w specjalną wkładkę, dostosowując ją do rozmiarów głowy Najjaśniejszego Pana. Koronacja wypadła rzeczywiście świetnie: było to wielkie święto dla całej ludności Budapesztu, a także szlachty i urzędników z prowincji, tłumnie zgromadzonych w stolicy. Przez miasto przedefilowała uroczysta procesja, składająca się z 26 grup reprezentujących rozmaite formacje wojskowe, profesje, komitaty (węgierskie województwa) itd. Pośród nich Franciszek Józef na białym koniu i jego żona Elżbieta w karocy zaprzężonej w osiem koni, otoczona gwardzistami ubranymi w płaszcze z futer leopardów. Ponad głowami gapiów rozrzucano złote i srebrne monety, a wieczorem wszyscy mogli najeść się i napić na koszt królewskiej pary.
Osobliwością tej koronacji było, że po raz pierwszy w historii Węgier część uroczystości odbyła się w Peszcie, oficjalnej siedzibie parlamentu od czasu rewolucji 1848 r., a także że po raz pierwszy króla i królową koronowano tego samego dnia. Był to ukłon Franciszka Józefa w stronę węgierskich aspiracji demokratycznych i powszechnej sympatii dla cesarzowej, ekscentrycznej Sissi, która nie bez racji uchodziła za wielką przyjaciółkę Węgrów i ich sprzymierzeńca w rokowaniach z jej cesarskim małżonkiem.
Cała impreza powinna się odbyć o wiele wcześniej; Franciszek Józef rządził wszak już od 1848 r. Gdyby jednak spróbował koronować się na króla Węgier przed 1867 r., żaden szanujący się Węgier nie zechciałby uczestniczyć w uroczystościach. Kiedy wstępował na tron, w Austrii i na Węgrzech trwała właśnie rewolucja. Z rozruchami w Wiedniu uporano się dość szybko, ale Węgrzy, pod wodzą Lajosa Kossutha i przy wsparciu międzynarodowych ochotników z gen. Józefem Bemem na czele, zdetronizowali Habsburgów i stawili skuteczny opór wojskom osiemnastoletniego wówczas cesarza.
O pomoc w stłumieniu węgierskiej rewolucji poproszono więc cara Mikołaja II, który przysługę tę wyświadczył drogiemu kuzynowi z przyjemnością, posyłając za Karpaty marszałka Paskiewicza, pogromcę powstania listopadowego. Młody Franciszek Józef nie okazał buntownikom litości: złapanych przywódców powieszono, nie bacząc na ich arystokratyczne pochodzenie i dawniejsze zasługi, wielu musiało udać się na emigrację. Przez następne 18 lat Węgrami rządzono twardą ręką przy pomocy wojska i przy głuchym oporze całego społeczeństwa. Pewien młody patriota targnął się nawet na życie cesarza, ale opatrzność zachowała Najjaśniejszego Pana przy życiu, a nawet pozwoliła mu w końcu zaskarbić sobie sympatię Węgrów.
W 1866 r. Franciszek Józef przegrał bowiem już drugą w czasie swego panowania wojnę, tym razem z Prusami, i doszedł do wniosku, że bez pojednania z Węgrami nie tylko nie ma co myśleć o następnych, ale wręcz zaczął się obawiać, czy jego monarchia, składająca się z tylu różnych krajów i ludów, przetrzyma jakikolwiek konflikt. Przyjął więc ofertę wysuniętą przez węgierskie stronnictwo ugodowe, na którego czele stał Franciszek Deák, przywracającą Węgrom autonomię. Warunki ugody nie były dla cesarza wcale takie złe: odtąd miał rządzić na Węgrzech jako monarcha konstytucyjny, ale o bardzo szerokich uprawnieniach. Tylko siedmiu spośród deputowanych do węgierskiego parlamentu nie stawiło się na koronacji, protestując przeciw pojednaniu ze znienawidzonym Habsburgiem w pewnej peszteńskiej gospodzie.
Ugoda podzieliła monarchię na dwie części, od granicznej rzeczki Leithy zwane odtąd Przedlitawią i Zalitawią. Na wschód od niej rozciągały się odtąd ziemie Korony Świętego Stefana, czyli Węgry, obejmujące dzisiejszą Słowację, Ukrainę Zakarpacką, niemal połowę Rumunii, część Serbii i większą część dzisiejszej Chorwacji. Królestwo Węgier posiadało pełną autonomię we wszystkich sprawach oprócz wojska i spraw zagranicznych, a rządził nim rząd zatwierdzany przez parlament, wybierany głównie przez szlachtę i burżuazję.
Franciszek Józef ściśle przestrzegał ugody z 1867 r. i w ciągu 49 lat swego panowania jako Apostolski Król Węgier raz tylko uciekł się do przemocy: kiedy sami Węgrzy w 1906 r. zagrozili, że zerwą porozumienie, jeśli ze wspólnej armii nie zostaną wydzielone osobne regimenty węgierskie. Władzą nad wojskiem monarcha nie zamierzał się z nikim dzielić.
Przedlitawia była tworem nieco bardziej skomplikowanym: przede wszystkim nie posiadała nazwy. Ostateczny kształt monarchii nadała konstytucja dla ziem niewęgierskich, uchwalona w grudniu 1867 r. Przedlitawię (dzisiejszą Austrię, Czechy, Słowenię, część Polski i Ukrainy, zwaną Królestwem Galicji i Lodomerii, oraz położoną na dzisiejszym pograniczu ukraińsko-rumuńskim Bukowinę) nazwano w niej po prostu „królestwami i krajami reprezentowanymi w Radzie Państwa”, zatwierdzającej wspólny rząd, budżet i ustawy. Potocznie Przedlitawię zwano po prostu Austrią. Na dodatek z obu części państwa wydzielono prowincje, które obdarzono szeroką autonomią wewnętrzną: z Węgier Chorwację, a z Austrii Galicję – gdzie rządzili Polacy, z czasem ustępując trochę miejsca Ukraińcom.
Ponad tymi wszystkimi królestwami, krajami i parlamentami istniały jeszcze trzy ministerstwa wspólne dla całej monarchii: wojska, spraw zagranicznych i finansów. Obsadzanie ich należało do monarchy, a kontrola parlamentarna nad nimi była prawie żadna. Sprawować ją miały tzw. delegacje parlamentów w Budapeszcie i Wiedniu, miały one jednak bardzo ograniczone kompetencje: nie mogły np. wcale dyskutować między sobą – mogły tylko zatwierdzać uchwały obu parlamentów w milczeniu. Nie był to więc najprostszy system i faktycznie wielokrotnie trochę się zacinał. Kiedy zaś w 1918 r. monarchia przegrała I wojnę światową, rozpadła się niczym domek z kart – i nikomu nie przyszło do głowy jej bronić.
Austro-Węgry zamieszkiwało kilkanaście narodowości, mówiących różnymi językami i mających częstokroć rozbieżne interesy. Polacy i Węgrzy mieli silną szlachtę i wielusetletnie tradycje własnej państwowości, austriaccy Niemcy i Czesi mieli rozwiniętą burżuazję i przemysł, natomiast Słowacy, Słoweńcy, Rumuni, Serbowie, Chorwaci i Ukraińcy byli przeważnie tylko biednymi chłopami, którzy jednak powoli uczyli się czytać i myśleć o sobie jako o samodzielnych narodach. W 1867 r. mogło się jeszcze wydawać, że nieliczne elity tych narodów zadowolą się byle czym, pół wieku później ich żądania brzmiały już dobitnie. Kłopot polegał na tym, że cała ta konstrukcja powstała w gruncie rzeczy z myślą o interesach austriackich Niemców i Węgrów. Juliusz Andrassy, premier pierwszego węgierskiego rządu parlamentarnego powołanego po ugodzie, ujął to podobno następująco: „Wy uważacie na swoich Słowian, a my na swoich”.
Tymczasem nie tylko pozostałe narody domagały się równych praw, ale sami Austriacy i Węgrzy nie przepadali za sobą: nieustannie oskarżali się o wzajemne wykorzystywanie i nadmierne wpływy we wspólnym państwie. Austriacy czuli się jeszcze Niemcami, nie gorszymi od Bawarczyków albo Saksończyków, których poza granice zjednoczonych Niemiec wypchnęli gburowaci protestanci – Prusacy. Pamiętając o wojnie 1866 r., Austriacy pozostawali na Rzeszę Bismarcka śmiertelnie obrażeni, nie oznaczało to jednak wcale, aby mieli darzyć szczególną miłością Węgrów, którzy w ich oczach kulturalnie stali na poziomie tylko ciut wyższym od Słowian.
A Słowianie stanowili ponad połowę całej ludności państwa i obu rządom przysparzali coraz większych problemów – zwłaszcza Czesi, najliczniejsza i najzamożniejsza z nieuprzywilejowanych grup narodowościowych monarchii. W 1897 r. cesarz powierzył premierowi rządu w Wiedniu, polskiemu hrabiemu Kazimierzowi Badeniemu, misję uspokojenia Czechów, domagających się równych praw dla języka czeskiego w urzędach. Przedlitawia bowiem nie tylko nie miała nazwy, ale i oficjalnego języka; niemiecki był tylko wewnętrznym językiem urzędowym, a np. językiem komendy w wojsku był niemieckopodobny żargon Armeedeutsch.
Badeni zarządził, aby w Czechach można było załatwiać sprawy urzędowe również po czesku. Rozporządzenie to wywołało gigantyczną awanturę ze strony czeskich Niemców (zwanych potem sudeckimi Niemcami), oznaczałoby ono bowiem, że niemieccy urzędnicy musieliby uczyć się czeskiego, co straszliwie uraziło ich dumę narodową, a na dodatek godziło w ich uprzywilejowaną pozycję przy ubieganiu się o rządowe posady. Na ulicach Wiednia rozszalały się demonstracje – tzw. furror teutonicus – a w Radzie Państwa słynna obstrukcja parlamentarna: posłowie przemawiali długimi godzinami, aby uniemożliwić głosowanie, a przemówienia przeciwników zagłuszali krzykami, tupaniem, gwizdami i waleniem w pulpity czym popadło. Przez następnych dwadzieścia lat metodę tę udoskonalano aż do tak gruntownego obrażenia się na siebie wszystkich narodowości, że rząd w Wiedniu już nigdy nie znalazł oparcia w stabilnej większości parlamentarnej.
Z czasem zaczęło się więc coraz więcej mówić o przekształceniu monarchii austro-węgierskiej w jakąś szerszą federację, np. w monarchię trialistyczną, z Czechami albo Słowianami Południowymi jako trzecim filarem państwa. Pomysły takie natrafiały jednak na nieustające weto ze strony Węgrów, obstających twardo przy nienaruszalności ugody z 1867 r. i swojej wyjątkowej pozycji względem pozostałych narodów. Oficjalne stanowisko węgierskich rządów głosiło, że ziemie Korony Świętego Stefana właściwie nie mają z Austrią nic wspólnego poza tym, że łączy je osoba króla-cesarza i ewentualnie wspólne interesy. W ten sposób w pewnym momencie wszystkie cesarsko-królewskie instytucje zmieniły się w cesarskie i królewskie, czyli c. i k. Usunięcie owego nieznośnego myślnika uspokoiło patriotów-konstytucjonalistów jedynie na parę lat, Austriaków natomiast solidnie rozdrażniło. W efekcie Austriak czuł się, wedle definicji Roberta Musila, jak wynik równania „Austriak plus Węgier, minus Węgier”.
Planów reform było zresztą więcej. Na początku XX w. rumuński intelektualista Aurel Popovici ogłosił np. plan przekształcenia monarchii w federację narodowych kantonów, tzw. Stany Zjednoczone Wielkiej Austrii. Z kolei Karl Renner, przywódca austriackich socjaldemokratów i późniejszy dwukrotny prezydent republiki, twierdził, że problem antagonizmów narodowościowych rozwiązać można poprzez tzw. autonomię osobistą. Narodowość była w jego oczach czymś na kształt religii: każdy powinien zapisać się do odpowiedniego związku (gminy) narodowego, obdarzonego autonomią i ochroną państwa, prowadzącego własne szkoły, kluby itp. – przy czym językiem administracji państwowej pozostałby niemiecki.
Nietrudno zgadnąć, że nic z tych projektów nie wyszło: w akcie desperacji wprowadzono w 1907 r. wybory powszechne, ale i ten demokratycznie wybrany parlament nie pozbył się upiora obstrukcji. Rządy sprawowano więc za pomocą paragrafu 14 konstytucji, przewidzianego na wyjątkowe okoliczności, które w Austrii trwały permanentnie. Głównym problemem monarchii było właściwie to, że w epoce, w której nacjonalizm uchodził za najmodniejszą ideologię, a patriotyzm za najwyższą cnotę, nie potrafiła zaoferować swoim obywatelom żadnej konkurencyjnej tożsamości. Owszem, wielu obywateli dostrzegało korzyści płynące ze swobodnego przepływu towarów, ludzi i idei w państwie liczącym przed I wojną światową 50 mln mieszkańców. Monarchia pozwalała na przedsięwzięcia gospodarcze na dużą skalę, budowała szkoły i dworce kolejowe na zapadłej prowincji, dawała szanse na awans społeczny poprzez karierę w centralnych instytucjach, wojsku i cesarsko-królewskich uniwersytetach. Wiedeń, czwarte co do wielkości miasto Europy, imponował swoją architekturą, operą, teatrami i kawiarniami i dawał środkowoeuropejskim prowincjuszom poczucie bliskości wielkiego świata.
Jedyną jednak ideologią, jaką monarchia mogła zaoferować poddanym poza lojalnością wobec dynastii, której nikt specjalnie nie kochał, była ponadnarodowa solidarność małych narodów. Ideolodzy austriaccy wywodzili nawet (co prawda najczęściej już po rozpadzie monarchii), że tylko państwo ponadnarodowe może dobrze chronić narodowe aspiracje jednostek; takie państwo nie uciska członków mniejszości, bo wszyscy jego obywatele należą do jakiejś mniejszości. Pomysł ten brał się ze środkowoeuropejskiego doświadczenia: ludzie różnych narodowości żyli tu obok siebie, porozumiewając się mieszanymi dialektami albo kilkoma językami naraz i trudno było wyobrazić sobie taki podział jakiegoś terytorium, który nikogo by nie skrzywdził.
Kiedy monarchia ostatecznie upadła, zachodni alianci zebrali się na konferencji w Paryżu i podzielili Europę Środkową wedle swego politycznego widzimisię i podszeptów starannie dobranych geografów: w efekcie we wszystkich nowo powstałych państwach znalazły się rozmaite mniejszości. Tylko Austria i Węgry nie miały już mniejszości, ale jedna trzecia Węgrów skazana została na życie poza granicami swej ojczyzny, czego wielu węgierskich patriotów do dziś nie może przeboleć.
Austro-Węgry okazały się tworem nietrwałym i nieodpornym na wewnętrzne antagonizmy. Być może dlatego, że tak naprawdę było to państwo równych i równiejszych, faworyzujące dwa narody i feudalną kastę posiadaczy ziemskich. Ze wszystkich nieuprzywilejowanych narodów monarchii jedynie Żydzi potrafili ten fakt zaakceptować i zachowali o niej najlepsze wspomnienia. Na gruzach Austro-Węgier powstały m.in. Czechosłowacja i Jugosławia, bardziej demokratyczne i narodowo (wówczas powiedziano by: rasowo) spoiste, ale i one nie przetrwały próby czasu.
Pozostała także idea ponadnarodowej federacji ludów Europy, którą pewien austriacki arystokrata nazwał w międzywojniu Paneuropą. Niewątpliwie w dziejach kontynentu przed powstaniem Komisji Europejskiej żaden rząd nie natrudził się tyle nad wypracowywaniem międzynarodowych kompromisów i łagodzeniem animozji różnych patriotów, ile rządy Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości Franciszka Józefa I.
Współczesna Unia Europejska nigdy nie przyznaje się do pokrewieństwa ze swą cioteczną babką, monarchią austro-węgierską – arystokratką o niemodnych poglądach. Pewne podobieństwo daje się jednak zauważyć.