Śmierć wiecznie żywa
Śmierć wiecznie żywa. Wciąż próbujemy targować się z losem. Zamiast religii stawiamy na naukę
W Rzymie za zwycięskim wodzem szedł niewolnik, niosąc nad jego głową wieniec laurowy i mamrocząc „memento mori”. „Pamiętaj o śmierci. Ty i twój triumf w proch się obrócą”. Horacy, sielski poeta, przeczył temu, przekornie pisząc „non omnis moriar”. „Niezupełnie umrę, pozostanie moja poezja”. A jednak nie, odpowiadał mu w 1637 r. śląski poeta Andreas Gryphius, uchodźca do Gdańska i Leszna z ojczyzny pustoszonej w czasie wojny trzydziestoletniej: „Es ist alles eitel”. „To wszystko próżność. Co człowiek dziś buduje, jutro ktoś inny zniszczy. Gdzie teraz miasta stoją, jutro będą ugory. Ani marmur, ani brąz nie są wieczne. Sławne czyny jak sen się rozwieją. To, co dziś tak cenimy, to tylko pył na wietrze. Nikt nie chce widzieć tego, co naprawdę wieczne”.
Dusza żegna ciało
Świadomość przemijalności, lęk przed śmiercią i tym, co (być może) nastąpi potem, jest źródłem magicznego myślenia i religii. Ciało się rozpada. A dusza? Kto decyduje o śmierci człowieka akurat w tym momencie? Czy jest jakaś nagroda lub kara za dobre lub złe życie? U Greków bóg śmierci Tanatos odcinał kosmyk włosów umierającego. W Rzymie nić życia przecinały Parki. Ale istotą śmierci było oddzielenie ciała od duszy, która przez rzekę zapomnienia wchodziła do królestwa bezbarwnych cieni. Choć Sokrates szydził, że wypiwszy cykutę, będzie w Hadesie w świetnym towarzystwie, bo tam „wszyscy są szczęśliwsi niż tu i nieśmiertelni”.
Inaczej w chrześcijaństwie, gdzie dusza w zaświatach odpowie za życie zmarłego. I to nie raz – według Augustyna, jednego z ojców Kościoła – bo najpierw tuż po śmierci na Sądzie Ostatecznym, a potem u kresu wszech czasów, gdy tylko nieliczni wstaną z grobów, a większość maltretowanych w piekle dusz pochłonie szatan i zniknie wraz z nimi.