Stefan Zweig, austriacki powieściopisarz, frankofil i jeden z niewielu pacyfistów owej epoki, spędzał właśnie urlop w Belgii. Powagę sytuacji zrozumiał dopiero w chwili, gdy na nadmorskiej promenadzie zobaczył zmobilizowanych Belgów i ich karabiny maszynowe – a był to wówczas bardzo ciężki sprzęt – ciągnięte przez psy. Nie było mu do śmiechu: wraz z innymi turystami z państw, które z dnia na dzień stały się tzw. państwami centralnymi, zdążył jeszcze na pociąg do Niemiec. Tej wojny, której potem się wypierano, w istocie chciały wszystkie strony. Cała Francja żyła pragnieniem odzyskania Alzacji i Lotaryngii, utraconych w 1871 r. na rzecz Niemiec. Niemcy natomiast domagali się „swojego miejsca pod słońcem”; obejmowało ono wiele brytyjskich i francuskich kolonii, praktycznie całą Europę Środkową oraz Ukrainę i ewentualnie państwa nadbałtyckie.
Przede wszystkim jednak Niemców zżerało pragnienie, aby stać się najpotężniejszymi na świecie. Od zjednoczenia ich ojczyzny przez Bismarcka niemiecka gospodarka, technika i nauka prześcignęły wszystkie kraje europejskie, a mimo to Anglicy i Francuzi wciąż mieli się za lepszych od nich i panoszyli się w swych olbrzymich koloniach. Cesarz Wilhelm II – pełen, jak się wydaje, rozmaitych kompleksów – nie mógł ścierpieć, że międzynarodowa arystokracja wciąż wolała odwiedzać Paryż niż Berlin. Aby ostatecznie zaimponować światu, zainicjował gigantyczny program budowy floty morskiej, najdroższego wówczas rodzaju broni, pozwalającego atakować odległe kontynenty.
Rosja chciała zjednoczyć pod swoją władzą wszystkich Słowian i prawosławnych. Aby tego dokonać, należało jednak zabrać Austro-Węgrom oraz Niemcom szmat ziemi (w tym wypadku: polskiej), a na dodatek odebrać Turkom Stambuł, ponieważ tam narodziło się prawosławie.