Wieczorami Zielona Góra to miasto wymarłe. Kobiety siedzą w domach. – Ja też nie wyłażę – mówi Janek, student miejscowego uniwersytetu. – Podobno pasuję do portretu pamięciowego.
Na osiedlu Piastowskim mężczyźni chodzą grupkami, po kilku. Patrolują uliczki. Wampir nie miałby szans, podobnie jak pechowiec, którego twarz przypominałaby tę z portretu. W jednym z autobusów zauważono podobnego. Mężczyźni próbowali go schwytać, ale podejrzany śmignął jak gazela.
Wydrukowano setki plakatów z wizerunkami naszkicowanymi na podstawie zeznań ofiar i świadków. Wiszą na przystankach, klatkach schodowych, a na dworcu PKS tuż przy wejściu do ubikacji. Pani strzegąca przybytku (na oko niewiele po pięćdziesiątce, elegancka i ze starannym makijażem) nabrała już detektywistycznego nawyku. Rzuca okiem na klienta i zaraz na podobizny na ścianie. Porównuje. – Jeszcze go nie namierzyłam – mówi markotnie, ale nie traci nadziei.
Do pracy przyjeżdża na szóstą rano. Od kiedy stało się jasne, że szaleje gwałciciel, sama nigdzie się nie rusza. Na dworzec odprowadza ją mąż. Po pracy odbiera jak kiedyś dziecko z przedszkola. Dewiant szuka ofiar wśród młodych, ale nikt nie zagwarantuje, że po ciemku coś mu się nie pomyli.
Nie tylko ta pani chciałaby zdemaskować zboczeńca. Każdy o tym myśli. Za ten strach, którym spętał całe miasto. Za cierpienia kobiet, które skrzywdził. Bezdomnego z okolic dworca nachodzi refleksja, że młodzi mają teraz zepsutą psychikę. – Nie miałbym dla takiego litości – oznajmia. – A nagrodą też bym nie pogardził. Nagrody są dwie. Najpierw komendant miejski policji wyznaczył 3 tys. zł, co entuzjazmu nie wzbudziło, bo uznano, że to groszowa wycena lokalnego wampira.