Biez wodki nie razbieriosz – bez wódki nie pojmiesz. Powiedzenie kojarzy się z Rosjanami i ich nadużywaniem alkoholu, tymczasem o Amerykanach mówiono to samo: nie potrafią niczego załatwić bez drinka. Byli mocno rozpitą nacją. Szewski poniedziałek był w miastach XIX w. regułą. Codziennie o czwartej po południu dzwon na ratuszu oznajmiał czas na grog. Sam prezydent Waszyngton miał destylarnię na swej farmie, a żołnierzy pojono dzienną racją 4 uncji whisky. To niedużo, jakieś 120 g, za to prezydent James Madison co dzień wypijał pół litra whisky. Średnia, skrupulatnie wyliczona przez historyków, była zatrważająca: 1,7 butelki whisky na tydzień, na głowę, wliczając w to niemowlęta i abstynentów.
Znany z westernów saloon, wyszynk, stał się częścią amerykańskiego krajobrazu, w San Francisco około 1900 r. jeden przypadał na niespełna stu mieszkańców. I to saloon był celem ataku zarówno WCTU (Związku Wstrzemięźliwości Kobiet Chrześcijańskich), któremu szło o moralność – bo obiekt podsuwał mężczyznom i tani alkohol, i tanie kobiety, rywalizował z domem i parafią – jak i Anti-Saloon League (ACL), która miała szersze cele polityczne. Saloon – jak podkreślał wielki nasz amerykanista Józef Chałasiński – łączył elementy pierwotnej grupy biesiadniczej z klubem robotniczym i elementami bandy, a dodatkowo był ogniwem korupcji politycznej i administracyjnej. Motywy ruchu prohibicyjnego były różne. Wynalazca Thomas Edison zwracał uwagę na aspekt ekonomiczny. Trzeźwa Ameryka stanie się najniebezpieczniejszym konkurentem rynkowym – przekonywał.
Trzeźwa czy pijana, stała się i tak. Stronnicy tzw.