Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Klasyki Polityki

Prawdę mówiąc

Jak lekarze powinni przekazywać pacjentom złe wiadomości?

Elżbieta Kozik (prezes zarządu Klubu Kobiet po Mastektomii Amazonki): Nie lubię owijania w bawełnę, bo trudne sytuacje mnie mobilizują. Gdybym miała wybrać między lekarzem-przyjacielem, który przytuli i pogłaszcze, a dobrym fachowcem, oczywiście wybiorę drugiego. To nie znaczy, że prawdę o chorobie wolno przekazywać brutalnie. Elżbieta Kozik (prezes zarządu Klubu Kobiet po Mastektomii Amazonki): Nie lubię owijania w bawełnę, bo trudne sytuacje mnie mobilizują. Gdybym miała wybrać między lekarzem-przyjacielem, który przytuli i pogłaszcze, a dobrym fachowcem, oczywiście wybiorę drugiego. To nie znaczy, że prawdę o chorobie wolno przekazywać brutalnie. Leszek Zych / Polityka
Wielu lekarzy uważa, że skoro pacjent ma prawo do wiedzy o stanie swego zdrowia, to trzeba tę robotę wykonać na zasadzie raz a dobrze. Szybko i po bólu. Ale czy prawda zawsze jest potrzebna?
Izabela Odrobińska (wiceprzewodnicząca Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego): Lekarze, którzy zasłaniają się brakiem czasu w rozmowach z pacjentami, powinni choć przekazywać im kontakty do grup wsparcia, gdzie mogliby liczyć na zrozumienie i pomoc w pierwszym etapie choroby.Leszek Zych/Polityka Izabela Odrobińska (wiceprzewodnicząca Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego): Lekarze, którzy zasłaniają się brakiem czasu w rozmowach z pacjentami, powinni choć przekazywać im kontakty do grup wsparcia, gdzie mogliby liczyć na zrozumienie i pomoc w pierwszym etapie choroby.

Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w kwietniu 2005 r.

Ma pan raka. Pani już nie będzie widzieć. To jest stwardnienie rozsiane. Dziecko urodzi się chore. Jak lekarz ma to przekazać? Żeby nie zabić nadziei, ale i nie skłamać. Żeby pomóc, wyciągnąć z rozpaczy. Medycyna na nowo odkrywa znaczenie słowa i jego leczniczą wartość. W Polsce w środowisku medycznym panuje dziwna moda na oschłość. Nauka mówienia jest marginesem studiów medycznych.

Są zmiany wskazujące na SM – powiedział lekarz, patrząc w ekran monitora i czując za plecami oddech Heleny Sochackiej. Nie było siły, by powstrzymać ją przed wejściem do pomieszczenia zarezerwowanego wyłącznie dla personelu. Wbijała wzrok w zdjęcie mózgu córki równocześnie z lekarzem, jakby swoją obecnością chciała wymóc na nim dobrą nowinę. – Zaczęłam się trząść jak galareta – wspomina. – Córka bardziej przeraziła się moją histerią niż samą diagnozą.

Przeczuwały to przecież obie. Z jednej strony chciały znać wynik badania jak najszybciej, z drugiej – bały się diagnozy jak wyroku. Już rok wcześniej 20-letniej teraz Justynie drętwiały nogi i wypadały sztućce z rąk. Czyż nie podobny był początek stwardnienia rozsianego u ich znajomej? Ale neurolog z osiedlowej przychodni uspokoił: to tylko zmiany w kręgosłupie. Pół roku później przestała widzieć na jedno oko. – Po kolejnej konsultacji w szpitalu – wspomina pani Sochacka – lekarka poleciła mi wyjść na korytarz i ściszając głos ni to oznajmiła, ni to spytała: ale pani zdaje sobie sprawę, że u córki może być SM?

Z Justyną nie rozmawiał nikt. Jakby jej stan zdrowia i to, co sama może sobie wyobrazić na swój temat, dla nikogo nie były ważne. Jakby nikomu nie zależało, co czuje pozostawiona na szpitalnym łóżku, szukająca spojrzeniem odpowiedzi na pytanie: powiedzcie, co mi jest?

Reklama