Heike M., 43 l., absolwentka uniwersytetu w Getyndze, z praktyką w USA i Francji. Imperium medialne, w którym od siedmiu lat prowadziła biuro promocji, zaczęło sypać się przed rokiem. Nadszedł czas nerwowych przegrupowań, zaskakujących aliansów i porozumień dokonywanych za drzwiami gabinetu głównego szefa. Podwładni zaczęli tracić pracę. Heike M. musiała wówczas zrezygnować ze służbowego auta, komórki i opłacanej przez firmę karty wstępu na siłownię. Kolejna reorganizacja zmiotła jednak i jej stanowisko.
Kiedy odbierała wymówienie, była rozgoryczona i bezsilna. Harowała przecież po 60 godz. tygodniowo (przy ustawowym tygodniu pracy 37,5 godz.), dziękując losowi, że córka Edith już wyrosła i nie musi się do niej spieszyć. Teraz okazało się, że ten trud był daremny. Z drugiej jednak strony nie mogła nawet przed sobą udawać, że nie wie o fali redukcji, która w 2001 r. w Niemczech dosięgła pracowników firm noszących do niedawna dumny skrót TIME (Technologie, Information, Medien, Entertainment). Ale czy mógł pocieszyć ją fakt, że podzieliła los 14 tys. zwolnionych publicystów, ponad 27 tys. ekonomistów i 17 tys. pracowników reklamy?
„Proszę zgłosić się do nas wówczas, gdy firma przestanie wypłacać pani pobory, czyli za 6 miesięcy” – spławiono ją podczas pierwszej wizyty w urzędzie pracy. Pół roku to 26 tygodni, 182 dni, coś w tym czasie znajdę – pomyślała Heike M. i zaczęła studiować ogłoszenia. Wysłała ponad 30 listów i uzyskała 5 odpowiedzi zapraszających na rozmowy kwalifikacyjne, które tylko uświadomiły jej, że jest już kobietą leciwą o wygórowanych wymaganiach finansowych i błędnym przekonaniu, że jej wykształcenie powinno stanowić zawodowy atut. Słowem – nic nie znalazła.
Czy będziemy musiały się stąd wyprowadzić?