Kolumbia, okolice Cartageny. Osada Nelson Mandela świeci z daleka białymi daszkami malutkich baraków. Są usiane ciasno i chaotycznie, jeden przy drugim. Tysiące białych daszków i wyblakłe, wątłe kępy zieleni stapiają się w jedną całość z piaszczystymi pagórkami. Mrowisko – przychodzi na myśl, kiedy kolumbijska fotoreporterka Olga Lucia Paulhiac tłumaczy, że w tej osadzie mieszka 45 tys. osób. To desplazados – przegnani. Mieszkają w domkach skleconych z blachy falistej, desek, kartonu i plastikowej folii.
Ubity kawałek ziemi o nieregularnym kształcie to centralny plac osady. Pośrodku – zamiast pomnika, takiego jakie stoją na wszystkich kolumbijskich placach – drewniany pal z oznaczeniem przystanku autobusowego, rozkładem jazdy i tabliczką: „Nelson Mandela – Centrum”. Jeden z baraków stojących przy placu wygląda bardziej reprezentacyjnie – zbity z równych desek i wybielony. Duży napis na ścianie: sklep oraz symbol telefonu są wymalowane odręcznie. Obok skrzynka pocztowa i latarnia. Przed drewnianym budynkiem w kolorze błękitnym, zadaszonym ondulatem wspartym na palikach, siedzą dzieciaki z tornistrami. Mały napis informuje: szkoła.
Od placu odchodzi długa piaszczysta droga, pełna kolein nawet gdy nie pada. Pełznie przez jeden, drugi i trzeci pagórek, na których rozciąga się osada – w kierunku Cartageny. Mówi się więc na nią ulica Cartageńska. Kiedy w 1995 r. przybyły tu pierwsze rodziny desplazados (przegnanych) – nie było jeszcze placu, tylko jałowe pagórki. Potem przyszli następni i teraz od Cartageńskiej odchodzi wiele wąskich dróżek, które przemierza się z trudem. Nad wszystkim falują linie wysokiego napięcia.
– Większość mieszkańców ma już światło w domach – mówi przewodniczka.