A jak miałaby wyglądać w orzeczonym przez sąd bankructwie? Pan Krzysztof, przedstawiciel syndyka masy upadłościowej, siedzi w zdobnym w barokowe, a może i rokokowe lustra barakowozie, do którego prowadzi aleja rzymskich, a może greckich rzeźb. Zabawny, kiczowaty, udawany, kolorowo malowany antyk. Raz po raz przykłada do ucha telefon komórkowy. Dzwonią potencjalni klienci na resztki Europy.
Lunapark Europa stoi na warszawskich Stegnach, na smutnym, wytarganym przez wiatry śródmiejskim stepie i wygląda jak niespełniona obietnica wielkiego karnawału.
– Europa? To te żałosne szczątki Cricolandu? Cricoland to było naprawdę coś – wspominają z zadumą inżynierowie Tadeusz Wasilewski i Zdzisław Sikorski. Kto jak kto, ale inżynierowie Wasilewski i Sikorski, uznani eksperci w dziedzinie karuzelnictwa, wiedzą, co mówią. Od ćwierćwiecza każdej wiosny ruszają w kraj na odbiory. To jest na sprawdzanie karuzel przed sezonem. Znają prawie każdą – rzec można – od najmniejszej śrubki.
Duszą joint venture Cricoland był Wiesław Podgórski, kiedyś klown cyrkowy. – Niezwykły człowiek. Wizjoner. Wielką rzecz zrobił pan Podgórski dla kraju, że to wszystko narodowi pokazał. Świat po prostu pokazał, Europę – mówią ci, co się z nim zetknęli, w tej liczbie inżynierowie Wasilewski i Sikorski. – Tyle że błędy. Straszne błędy. Przeinwestowanie głównie. Za dużo chciał na raz tego świata dla Polski.
Karuzela z opadami
Wszystko zaczęło się nieco ponad sześć lat temu. Właściwie wcześniej, ale jest taka data, którą pan Krzysztof, obecny przedstawiciel syndyka Europy, wówczas zastępca dyrektora joint venture Cricoland, zapamiętał jako szczególnie istotną, wręcz przełomową: 6 grudnia 1992 r.
Pogoda była podła. Taka typowo polska karuzela ze śniegiem, deszczem i mżawką.