To już pięćdziesiąty raz Łódzka Szkoła Filmowa organizuje nabór. Legenda nie traci przyciągającej mocy. W tym roku o pięć miejsc na wydziale reżyserii walczy blisko 150 osób.
Młodzi przychodzą tu z wiarą w kino ambitne i świadomością, że prędzej czy później trzeba się jakoś sprzedać. – Można się wziąć do solidnej, uczciwej pracy albo kręcić filmy – oświadczył zdumionej komisji jeden z tegorocznych kandydatów.
– A zobacz Kieślowskiego – mówią jedni.
– To wyjątek. Zobacz Pasikowskiego – odpowiadają drudzy. – Na studiach podobno wrażliwy intelektualista, a potem co?
– Trzeba najpierw nakręcić ze dwie „komercje” i zarobić na własne filmy – planują.
– Zrobisz jedną „komercję” i cię wciągnie – niedowierzają.
Rozmowy kandydatów w czasach, jak mówi Wojciech Młynarski, kina finansowego niepokoju. Przyjeżdżają z całej Polski. Sporo z Warszawy, ale nie brakuje także młodzieży z małych miasteczek, nawet ze wsi. Po przekroczeniu bramy większość idzie najpierw obejrzeć słynne schody, na których siadywali ci najwięksi. Najważniejsze dla kinematografii schody po tych z „Pancernika Patiomkina”.
– Ja tam usiądę dopiero jak zdam, teraz to byłaby uzurpacja – deklaruje jeden z kandydatów.
Nigdy nie było łatwo. Kazimierz Kutz opisuje, jak postrach egzaminowanych, Bohdziewicz, podczas jego odpowiedzi wyjął fajkę z ust, położył na popielniczce i powiedział: „To są rekwizyty. Ma pan minutę, żeby się zastanowić i wymyślić opowiadanie filmowe, w którym te rekwizyty odegrają ważną rolę i będą pointą”.