WIESŁAW WŁADYKA: – Panie profesorze, od lat zajmuje się pan badaniami polskiej inteligencji. Jak pan odebrał słowa Jarosława Kaczyńskiego o łże-elitach?
JERZY JEDLICKI: – Odebrałem je jako wyraz pewnego kompleksu. Jarosław Kaczyński był i jest ostro krytykowany przez dużą część prasy opiniotwórczej: on osobiście, jego brat, jak też Prawo i Sprawiedliwość. Nie tylko publicyści są wobec niego krytyczni, także wielu intelektualistów, to jest profesorów albo pisarzy wypowiadających się na tematy publiczne. Miał więc zapewne poczucie, że jest osaczany przez jakichś mądrali, którzy uważają się za coś lepszego. Przypuszczam, że dlatego wypsnęło mu się słówko o tych łże-elitach. Nie przywiązywałbym do tego większego znaczenia, o wiele poważniejsza wydaje mi się koncepcja państwa, którą prezentuje tenże polityk, państwa misyjnego, narodowo-klerykalnego.
Łże czy też nie łże, ale elity mogą przecież denerwować tak zwanego przeciętnego człowieka. Wymądrzają się, wszystko wiedzą lepiej, nadają sobie prawo wypowiadania się o wszystkim, uważają siebie za coś lepszego.
Zaraz, zaraz. Pojęcie to jest dość nieprecyzyjne. Nie ma jakiejś jednej elity. Przecież najczęściej używane jest, choćby w literaturze socjologicznej, pojęcie elity politycznej, elity rządzącej, elity parlamentarnej i tak dalej. W tym znaczeniu to Jarosław Kaczyński należy do elity, a nie ktokolwiek z nas.
On, oczywiście, miał na myśli inną elitę, jeśli już polityczną, to tę, która zasiadała na ławach opozycji, lecz przede wszystkim elitę niepolityczną, tę, która siedzi na uniwersytetach czy w jakichś kawiarniach i w redakcjach.