MALL to po angielsku alejka. W handlu to skrzyżowanie domu towarowego, parku i lunaparku. Estetyką takie coś przypomina pałac. Nazywa się szumnie: Promenada, Panorama, Galeria, Best Mall, Reduta, Plaza. I taki mall wciąga. Przyjeżdża się tu na przykład obejrzeć film w jednej z licznych sal kinowych. Lecz droga do nich sprytnie prowadzi koło sklepów, na których chcesz – nie chcesz – zatrzymuje się oko. I ono jest od razu wciągnięte. I idziemy do tych sklepów, choć nie mieliśmy takiego zamiaru.
Zaczęło się od domu towarowego, który wymyślono w Wielkiej Brytanii. Pierwszy taki dom to było dawne targowisko, odpust pod jednym dachem rozciągnięty na wielu ladach. Od tego momentu dokonała się rewolucja mentalna w zakupach.
Dotąd wchodziło się do sklepu, sprzedawca ważył funt czegoś, odkrajał metr czegoś i wychodziło się. To, co do życia potrzebne – było w koszyku. W domu towarowym natomiast pojawiło się nowe ekscytujące uczucie: rozkosz wybierania z morza towarów. Nie trzeba było już odcinać ani ważyć: morze leżało w paczkach z oznaczeniami firmowymi. Nabywca czuł się dowartościowany, że może kupić nie produkt cięty i anonimowy, lecz opakowany specjalnie dla niego. Markowość podzieliła towary i ludzi na lepszych i gorszych.
Ci gorsi najpierw do domów towarowych w ogóle nie wchodzili. Ten teatr był dla zamożniejszych kobiet, bo to one stanowiły większość klienteli. Mogły teraz wyjść bez męskiej opieki, udać się na zakupy i pokazać przed innymi, że stać je na więcej towarów niż panie zazdrośnie patrzące obok. Co więcej, na towary w istocie niepotrzebne, nabywane dla rozkoszy kupowania, co po latach tak pięknie rozkwitnie w mallu.