Teleturnieje zastąpiły niegdysiejsze pojedynki. Dawniej ich uczestnicy krzyżowali szpady lub strzelali się z pistoletów. Dzisiejsi rywale konkurują ze sobą wiedzą, umiejętnościami, skłonnością do podejmowania ryzyka. Podobnie jak rycerzom walczącym ongiś w dworskich turniejach, tak i obecnie w pokonaniu rywala pomaga nie tylko dobre przygotowanie, ale także odporność na stres i łut szczęścia.
Stanisława Ryster prowadząca „Wielką grę” (TVP 2) wręcz posługuje się rycerską terminologią, ogłaszając co pewien czas, że jeden z uczestników właśnie został zwycięzcą pojedynku. Pozostając na placu boju zmaga się on dalej, niczym Wołodyjowski w Kamieńcu, z przeciwnikiem zbiorowym, czyli z gronem doktorsko-profesorskim, które stara się go pogrążyć jak najbardziej dociekliwymi pytaniami. Z fazy pojedynku przechodzimy następnie do fazy pogańskiego obrzędu, w którym zawodnik poddawany kolejnym etapom wtajemniczenia (wielkie kręcące się koło fortuny) poci się i drży na fotelu, podczas gdy Stanisława Ryster jak okrutna kapłanka z uśmiechem przygląda się cierpieniom ofiary. Gdy ta zwycięsko przetrwa wszelkie trudy konkursu, wkraczamy w ostatnią fazę teleturnieju, czyli uroczyste czczenie zawodnika.
Fanfary grają, publika klaszcze, Mecenas wręcza kopertę z pieniędzmi („Jeśli znajdą się mecenasowie, znajdą się i omnibusowie” – powiada, strawestowana na nasz użytek, rzymska maksyma), a prowadząca teleturniej poddaje zawodnika kolejnemu egzaminowi, pytając go, co mianowicie zrobi z forsą. I tak, proszę państwa, od 37 lat telewidzowie z nieustającym zainteresowaniem są świadkami kolejnych rozgrywek w tym teleturnieju.