Czy rzeczywiście wyposażona w broń atomową? Jaką rolę przypisuje Moskwa temu obwodowi wykrojonemu z dala od macierzystych ziem rosyjskich? Czy udałoby się uczynić z niego międzynarodową placówkę współpracy ekonomicznej bez naruszania rosyjskiej suwerenności? Zatem: Kaliningrad jako Guantanamo (amerykańska baza wojskowa na Kubie) czy jako Hongkong (od niedawna część ludowych Chin, ale na specjalnym statusie)? I czy te pytania w ogóle intrygują kaliningradczyków?
Trudno ukryć nerwową atmosferę panującą w kaliningradzkim biurze niemieckiej firmy doradczej Baltinconsult, ale kiedy dzwoni telefon z Niemiec, dyrektor Uwe Zollter stara się robić wrażenie najspokojniejszego człowieka pod słońcem. Choć ani jemu, ani jego klientom nie jest do śmiechu, rozparty w dyrektorskim fotelu Zollter uśmiecha się do słuchawki próbując przemycić w ten sposób trochę optymizmu. Nie zawsze się to udaje, właściwie to najczęściej się nie udaje. Po rozmowach takich jak z Brunonem Erchewą, który po pięciu latach zdecydował się wycofać z Kaliningradu na zawsze, optymizmu zaczyna brakować samemu Uwe.
Zollter od siedmiu lat doradza, jak robić interesy w Kaliningradzie, ale tym razem ani on, ani nikt inny nie potrafi przewidzieć, co będzie dalej z utworzoną w 1989 r. w Kaliningradzie specjalną strefą. I to nie z powodu bomb atomowych czy rakiet.
Podatki jak rakiety
3 stycznia 2001 r., „The Washington Times”: „Po raz pierwszy od czasów zimnej wojny Rosjanie przemieszczają taktyczną broń nuklearną do bazy wojskowej w Europie Wschodniej (...) Prawdopodobnie jest to nowa rakieta bliskiego zasięgu (44 mile) znana jako Toczka”.
W Kaliningradzie mało kto atomowy skandal zauważył, a już chyba nikt się nim nie przejął. Uwe rewelacje o rakietach kwituje wzruszeniem ramion: – O co szum?