W zależności od pogody zbyt zimne albo zbyt duszne sale, zapełnione twardymi i niewygodnymi krzesłami, które przy każdej próbie podniesienia się niemiłosiernie trzaskały, bordowo-bure kotary w drzwiach i maleńkie światełka w podłodze, żeby spóźnieni widzowie, w poszukiwaniu swojego miejsca, nie przewracali się jak Chaplin na ekranie. Takie kina, nieduże, odrapane, często obskurne kochali reżyserzy filmowi. W nich szukali początków swojej fascynacji ekranową sztuką. Uwiedzeni ich klimatem robili o nich filmy. „Ostatni seans filmowy” Bogdanovicha, „Cinema Paradiso” Tornatore czy niedawna „Historia kina w Popielawach” Kolskiego są świadectwem przemijającego czasu małych, zaniedbanych kin. Film pozostaje, ale tradycyjne kina odchodzą do przeszłości. Ich miejsca zajmują filmowe giganty – gargantuiczne centra – multipleksy.
Z multipleksu można nie wychodzić przez cały dzień. Przekąski, kanapki, hot dogi, hamburgery, lody, napoje, a wśród tego wszystkiego, tej masy żarcia o nieprzeliczonej liczbie kalorii, królują: coca-cola i popcorn. Stoję w kolejce w multipleksie na Ursynowie razem z innymi widzami, którzy koniecznie muszą coś zjeść, zanim zacznie się seans, w jego trakcie i po nim. Stoję grzecznie po kubełek popcornu, który swoją wielkością przypomina ursynowski zsyp i przed sobą słyszę zamówienie złożone łamaną polszczyzną:
– Poproszę popcorn z masłem.
– Z masłem nie ma.
– To u was nie ma jeszcze popcornu z masłem? – pyta stojącego obok kolegi zdziwiony Amerykanin.
– Jeszcze nie ma, ale na pewno niedługo będzie – zapewnia Amerykanina zawstydzony Polak.