Ślub wydaje się Jackowi Martynkowi, studentowi zarządzania w SGH, asystentowi kontrolera ruchu w LOT, datą w kalendarzu bez specjalnego znaczenia. – Ludzie pobierają się – mówi – na drugi dzień budzą i wszystko jest jak dawniej. Poza zmianą nazwiska nic się nie zmienia, a powinno przecież wiązać się z czymś ważnym, np. w dzień po zawarciu ślubu młodzi idą do notariusza, podpisują wspólnie akt zakupu działki, domu i zaczynają naprawdę wspólne życie.
– Ślub to czysta formalność. Niszczy coś dobrego, rzekomo poprawia na lepsze – mówi Zuzanna Spurek, asystentka w międzynarodowej firmie. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zdecydowała się na małżeństwo. Mniejszym złem wydaje mi się wspólne mieszkanie bez ślubu niż ewentualny rozwód.
Jest razem z Michałem Szyszką, studentem SGH i od niedawna pracownikiem recepcji jednego z warszawskich hoteli. Poznali się w pracy. Zuzanna zaczęła wprowadzać się do Michała stopniowo. – To był płynny proces – mówi. Zostawała na noc, na dwie, a potem po prostu została.
– Dla mojego Daniela – mówi Magda, pracownica Instytutu Unii Europejskiej – ślub jest szopką, to zadęcie, napuszenie, sztuczna odświętność.
– I taki stres – dodaje Agnieszka, jej przyjaciółka.
Spać ze sobą
Na tym, jak konkubinat jest rozumiany nie tylko potocznie, ale i przez prawo, ciąży pewnie sama geneza tego słowa – wywodzi się ono z łacińskiego con cubare, czyli spać ze sobą. Wielu osobom kojarzy się ono negatywnie, gdyż nadto podkreśla seksualny charakter związku.