Ewa boi się zasnąć. Jeśli jej się to nawet uda, śnią się jej gromady szczurów, które się na nią rzucają. Albo widzi we śnie okno szkolne. Stoi w nim nauczycielka i porusza firankami. Wylatuje z niej jakieś robactwo i obsiada Ewę. Wewnątrz szkoły chodzą umarli z nożami. Jakby chcieli uderzyć. Ewę uderzyć – nic łatwiejszego na świecie. Jest jak samotne drzewo na polu, które zbiera pioruny z całego nieba.
Gwałt to gwałt
Ewa zastanawia się, czy przeżyła najszczęśliwszy dzień w życiu. Chyba nie. Nawet ten, w którym urodził się Robert. Bo urodził się z najgorszego dnia w życiu. Taki miała. Gwałt to gwałt. Żadna kobieta, która tego nie przeżyła, nie ma pojęcia, co znaczy upokorzenie – skrajne, do dna. I jak przeraźliwie i do końca życia boli.
Czy można zresztą mówić kobieta o kimś, kto ma 16 lat, uczy się w szkole zawodowej fryzjerstwa i nigdy dotąd nie zaznał mężczyzny?
Ale że dziecko też nie można powiedzieć. Zaraz po komunii (a może nawet jeszcze przed) Ewa musiała nauczyć się doić krowy. Mama pojechała na cztery lata do pracy w Stanach i trzeba było ze starszym o trzy lata bratem zająć się obrządkiem, pomóc ojcu. Kiedy matka wróciła, obrządek dalej należał do Ewy.
Matka nie przywiozła z Ameryki tyle pieniędzy, co przywozili inni. Zmieniła się. Stała się luźniejsza, swobodniejsza. Kupili za dolary trochę maszyn, mebli, ale nie przestali być biedniejsi od szlachty. Od wieków Kossaki dzieliły się na szlachtę i włościan. Szlachta była bogatsza i trzymała ze sobą. Włościanie chodzili do gospodarstw szlacheckich do pracy. Ojciec Ewy też chodził. Teraz już się u nich tak nie pracuje, bo jedni i drudzy jeżdżą na zarobek za granicę.