Ranek 6 sierpnia 1945 r. był pogodny. Amerykańskie bombowce typu B-29 nadlatywały na dużej wysokości nad wybrzeże południowej Japonii. Wychwycił je japoński radar w Hiroszimie, ale operator uznał, że to akcja zwiadowcza i nie ogłosił alarmu. Kapitan marynarki wojennej William Parsons uzbroił bombę dopiero podczas lotu. Chłopczyk – tak przezwano bombę – naszpikowany był 60 kg uranu. Kwadrans po ósmej lokalnego czasu dowódca bombowca płk Paul Tibbets zrzucił bombę na miasto.
„Nagle zapadła ciemność, słońce wyglądało jak księżyc. Potem usłyszałem jęki, a słońce zaczęło robić się coraz bardziej żółte. Spośród 90 studentów politechniki, z którymi tego dnia pracowałem, przeżyło do dziś czterech czy pięciu” – wspominał po latach jeden z Japończyków ocalałych w Hiroszimie po ataku atomowym Amerykanów.
W relacjach hibakusza, ocalonych z ataków atomowych, powtarzają się dantejskie sceny męki i przerażenia. „Widziałem poparzonych ludzi, błąkających się bez celu; jakaś kobieta w szoku urodziła dziecko, które płakało pod jej okaleczonym ciałem. Minęły dziesiątki lat, a ja wciąż sobie wyrzucam, że nie ratowałem dzieci”. Młoda Japonka schroniła się do szopy pełnej ludzi: „Jeden z mężczyzn miał twarz tak opuchniętą, że nie widział na oczy i miał całkowicie spaloną skórę na ramionach, barkach i palcach. Chciał pić, ale wody nie było. Wsunęłam mu w potwornie spuchnięte wargi zapalony papieros. Dobre, powiedział”. Inna kobieta wyczołgała się spod trupów. „W otwartych ranach roiło się już od robaków. Układaliśmy zwłoki w stosy, oblewali naftą i podpalali. Fosfor w kościach spalał się, wydając w ciemności niesamowitą poświatę”.