Pięć praktykantek poszło do sądu. W miejscowej prokuraturze nieoficjalnie mówią, że pieniądze to może by jeszcze wygrały, ale po co to molestowanie...
Sprawa o molestowanie jest w Polsce wciąż trudna do wygrania, nawet w bardzo drastycznych przypadkach. A ten był banalny: zakład fryzjerski, szef w typie playboya, trochę po pięćdziesiątce, niby żartem chwytający podwładne za piersi („Sprawdzam, czy się moje dziewczynki dobrze rozwijają”), głaszczący po pupach albo zadający wprawiające w zażenowanie pytania („A ten twój chłopak to cię już dziurkuje?”). Dziewczyny miały wówczas po 15 i 16 lat, teraz – po 20 i 21. – Przechodziłyśmy nad tym jego poczuciem humoru do porządku dziennego – opowiada Aneta Łacek. – Wstydziłyśmy się komukolwiek o tym opowiadać, nawet rodzicom.
Molestowanie wyszło na jaw, gdy w prokuraturze przesłuchiwano dziewczęta na okoliczność finansowych machinacji szefa. Bo najpierw sprawa miała być tylko o to, że szef bezprawnie pobiera pieniądze od praktykantów i bezprawnie zagarnia ich wynagrodzenia. Zasady praktyk uczniowskich zapisane są w kodeksie pracy: praktykantom należy się wynagrodzenie, choć w pierwszym roku niewielkie, 66 zł netto miesięcznie. Poza tym 15-latki mogą pracować najwyżej po sześć godzin dziennie, 16-latki osiem, ale nie wolno ich zatrudniać w nadgodzinach. Umowę, na trzy lata, można rozwiązać jedynie w wypadku rażącego jej naruszania przez ucznia, jeśli się nie powiodło podjęcie środków wychowawczych.
W zakładzie pana R. było trochę inaczej: praca codziennie, jak pamiętają byli pracownicy, osiem, a czasem i dwanaście godzin.