Malwina i Artur Flaczyńscy raj znaleźli w wietnamskim Bac Ha, średnio ładnej mieścinie, gdzie w dzień targowy siedzieli z miejscowymi wśród stert papierów, śmieci i skrzynek. Było ciepłe popołudnie, ich starsze dziecko bawiło się z miejscowymi, a młodsze brali na ręce kolejni dorośli, robiąc zabawki ze sznurka albo głupie miny.
Malwina wspomina, że dopiero w podróży mogli pozwolić sobie na ciągły luz, zwolnienie ciągle napiętej przy dzieciach uwagi. – Wyjąwszy Maroko, gdzie byliśmy ponad dwa lata wcześniej, nigdzie nie dostaliśmy tyle wsparcia przy dzieciach od obcych ludzi – opowiada. – W Maroku, gdybyśmy za każdy całus, który zaserwowano naszemu synkowi, chcieli brać po dolarze, koszt biletów lotniczych zwróciłby się z nawiązką.
Na forach internetowych dla podróżujących z małymi dziećmi ten wątek często się pojawia. Że lepiej niż nad polskie morze pojechać z dziećmi do Indii, Kambodży czy Omanu albo chociaż do Włoch, bo tamten świat, nie dość, że ciekawszy, to jeszcze przyjaźniejszy dzieciom. Zawsze znajdzie się ktoś, kto na lotnisku obsłuży parę z dzieckiem poza kolejnością, da lepszy pokój w hotelu, w dodatku za pół ceny, a w restauracji przytaszczy poduchy, żeby dziecko można było położyć na stoliku, bo przecież jest zmęczone. A sprawę większości chorób tropikalnych załatwiły nowoczesne leki profilaktyczne.
Co roku w mniej i bardziej egzotyczne podróże jeździ już co najmniej 8 tys. polskich niemowlaków i 20 tys. starszych dzieci. Takiej liczby maluchów w samolotach jeszcze nie było. Co z przerażeniem zauważają także inni pasażerowie. Na innych forach internetowych roi się od takich wpisów: „12 godzin w samolocie, dwa fotele za wyjącym dzieckiem”, „zmarnowane wakacje”, „horror”.