Pojawiło się zarządzenie prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia, aby bardzo drogą, niestandardową chemioterapię w zaawansowanych przypadkach raka stosować tylko w szpitalach, gdzie pracują konsultanci wojewódzcy ds. onkologii. Czy miało to spowodować utrudnienie dostępu do niej? Tak, to oczywiste, choć nikt tego głośno nie powie. Groziłoby za to oskarżenie o narażenie chorych na utratę życia. Z takim przecież zarzutem spotkał się teraz prezes NFZ, a wcześniej minister zdrowia Ewa Kopacz, którą rzecznik Kochanowski podał do prokuratury za to, że nie chciała się zgodzić na natychmiastowy zakup szczepionki przeciwko świńskiej grypie. To przestroga dla urzędników, aby nie ujawniać rzeczywistego obrazu ochrony zdrowia.
Była to zatem próba wprowadzenia oszczędności, ale bez klarownego powiedzenia, że przedłużanie każdego życia za każdą cenę nie jest możliwe, ponieważ nie ma na to publicznych pieniędzy. Bo w Polsce nikt tego jasno nie przyzna, a już na pewno żaden polityk (choć etycy w wielu krajach od dawna mierzą się z tym problemem), że nie da się uciec od wyznaczenia ekonomicznej granicy dla kosztu leczenia wydłużającego życie o kilka tygodni lub miesięcy, a niedającego szansy na wyzdrowienie.
Terapia niestandardowa (choć w bogatszych krajach stosowana powszechniej) nazywa się tak nieprzypadkowo. Nie chodzi tu tylko o wysokie koszty leków, ale o fakt, że wprowadza się je wówczas, kiedy inne, standardowe środki zawodzą. Najczęściej jest to moment, gdy całkowite wyleczenie nowotworu jest niemożliwe, a rokowania są bardzo złe.
Szansa za wszelką cenę
Dla polskich pacjentów często jedyną szansą otrzymania leku, który – z uwagi na wysoki koszt – nigdy nie byłby sfinansowany przez państwo – jest udział w badaniach klinicznych.