Lider PiS zapewne czuje się zdradzony. Inni są co najmniej zdziwieni, zwłaszcza jeśli pamiętają, jaką skomplikowaną drogę wspierania zygzaków politycznych lidera PiS wielu z tych publicystów przeszło. Jak wytrwale uzasadniało, tłumaczyło, walczyło, jak wiernie stało na froncie poparcia i uwielbienia.
Niektórzy, choćby Jadwiga Staniszkis czy Zdzisław Krasnodębski, łącząc się w bólu z Jarosławem Kaczyńskim, z jednej strony przekraczali kolejne progi czołobitności wobec niego, a z drugiej – narastającej nienawiści do konkurenta wyborczego i jego zaplecza politycznego. To było wraz z rozwojem kampanii coraz bardziej wyraziste, gdyż łączyło się z głębokim przekonaniem, że po Lechu Kaczyńskim prezydentem zostanie brat bliźniak, bo inaczej być nie może. Zresztą codzienne sondaże opinii publicznej, jak i pamięć przebiegu wyborów z 2005 r. to założenie mocno uwiarygodniały. Dzisiaj Staniszkis Kaczyńskiego nie rozumie.
Postępujący radykalizm części tej publicystyki zamienił ją w czystą propagandę w programach i filmach sygnowanych przez Jana Pospieszalskiego czy w publikacjach „Gazety Polskiej”. Również w różnych miejscach „Rzeczpospolitej” Pawła Lisickiego (która wówczas podsycała atmosferę posmoleńską, a dzisiaj ją u Kaczyńskiego krytykuje).
Ten rodzaj twórczości rozwijał się niejako wedle dwóch logik. Jedna, ta najbardziej radykalna, nie przyjmowała właściwie do wiadomości, że Jarosław Kaczyński kończy ponoć wojnę polsko-polską, że przeszedł jakąś anielską przemianę. Jak gdyby od początku wiedziano, że ta wizerunkowa przemiana ma charakter wyłącznie polityczny i kampanijny, jest prostym zabiegiem socjotechnicznym, więc tym bardziej ktoś musi bronić esencji politycznej IV RP, trzonu myślowego PiS na razie zakamuflowanego przez kandydata na prezydenta.