Jacek Żakowski: – Od 1989 r. mieliśmy dwie fale wielkich reform. Rząd Mazowieckiego stworzył gospodarkę rynkową wprowadzając plan Balcerowicza i oddał władzę samorządom, wprowadzając reformę prof. Regulskiego. Dekadę później rząd Buzka-Balcerowicza przeprowadził cztery wielkie reformy: emerytalną, służby zdrowia, oświaty i samorządów. Z dzisiejszej perspektywy pierwsza fala jest z grubsza oczywista. Natomiast coraz częściej padają pytania o logikę, sens i efekty drugiej fali. Widzi pan potrzebę przemyślenia czterech wielkich reform po dekadzie ich funkcjonowania?
Prof. Jerzy Osiatyński: – Nie łączyłbym tego z dekadą. Należało wcześniej przemyśleć działanie i skutki tych reform. Ale dopiero dziś jest polityczny klimat do takiej debaty.
Z powodu kryzysu?
Kryzys wyostrza problemy.
OFE?
Nie tylko. Nawet w tej części czterech wielkich reform, która wydaje się najmniej kontrowersyjna, jest co analizować. Reforma samorządowa też zasługuje na chwilę namysłu. Samorządy dostają niewspółmiernie mało pieniędzy w stosunku do zadań. Ale też dublowanie funkcji i kompetencji gmin, powiatów i województw powoduje marnotrawstwo i przerost zatrudnienia. Coś z tym trzeba zrobić. Ale niech pan spróbuje! Gdyby dziś rząd podniósł problem...
...likwidacji samorządowych powiatów wprowadzonych w drugiej fali reform...
Nie wiem, czy likwidacji, ale analizy, do czego są potrzebne i jakie mają mieć kompetencje. Czy prowadzenie części szkół i szpitali uzasadnia utrzymywanie tak potężnej struktury? A wyższe szczeble samorządu coraz częściej zabierają kompetencje gminom, żeby uzasadnić swoje istnienie.
Praktyka jest taka, że wprowadzamy reformę, odfajkowujemy i robimy następną. Nie monitorujemy skutków. Nawet jeżeli ustawa mówi, że po jakimś czasie jakiś minister to zrobi.
Reformy robi się, żeby osiągnąć jakiś cel. Potrzebna jest więc szersza wizja, co chcemy osiągnąć. No i mechanizm stałej weryfikacji skutków. W Polsce szerszej wizji zwykle brak, a cele nie są jasno określane. Więc trudno weryfikować reformę z punktu widzenia celu. Cele mogą się oczywiście zmieniać. Ale jeśli się reformuje reformę, powinno się jasno powiedzieć, jak zmieniają się cele albo dlaczego zmienia się dotychczasowy sposób jej realizowania. Samorządy nie są tu wyjątkiem. Podobnie jest w oświacie.
Profesor Czapiński uważa, że reforma oświaty to metodyczny regres. Szkoła zrezygnowała z budowania kompetencji społecznych koniecznych w demokracji i gospodarce rynkowej, a skupiła się na zdobywaniu wiedzy, której użyteczność jest w części wątpliwa.
Ale powstało wiele nowych szkół i zwiększył się wybór ścieżek edukacji. Przynajmniej w miastach. Czy jednak ta reforma lepiej motywuje nauczycieli? Czy przekazanie dyrektorom niemal nieograniczonych kompetencji w zatrudnianiu nauczycieli...
Z wyjątkiem katechetów...
Zgoda. Ale problem jest z zatrudnianiem ogółu nauczycieli. Bo mechanizm zachęca dyrektorów do zwalniania nauczycieli doświadczonych, którym trzeba płacić więcej, i zatrudniania tańszych, bezpośrednio po studiach. Rachunek ekonomiczny wymusza zmniejszanie kosztów pracy. I część dyrektorów je w ten sposób zmniejsza. Nie kupowalibyśmy jednak akcji przedsiębiorstwa wiedząc, że dla oszczędności zastępuje lepszych pracowników gorszymi. Bo nawet jeżeli chwilowo poprawi się wynik, to zwykle cena takich oszczędności będzie większa niż korzyść.
Chyba dotknął pan kluczowego problemu tych reform – wprowadzania pararynkowych rozwiązań w dziedzinach mających niewiele wspólnego z rynkiem. Dyrektor publicznej szkoły odpowiedzialny za jej finanse tym różni się od właściciela, że interesuje go głównie wynik tegoroczny, bo wie, że jeśli on będzie zły, za rok ktoś inny zajmie jego miejsce. Dyrektorzy szkół, szpitali, teatrów rzadko tracą posady dlatego, że źle uczą, leczą czy budują repertuar, a często dlatego, że przekraczają budżet.
W uzasadnieniu reformy oświaty czy zdrowia mniej się mówiło o wynikach finansowych. Na pierwszym miejscu stała poprawa jakości i postęp cywilizacyjny. Mieli być zatrudniani najlepsi. Nie najtańsi.
W służbie zdrowia też mówi się głównie o pieniądzach, a o jakości tylko incydentalnie. Może problem jest w logice tych reform?
Dotykamy problemu szerszego niż cztery wielkie reformy. Głównym hasłem debaty o wychodzeniu z kryzysu jest redukcja wydatków. To jest naturalny sposób myślenia ministra finansów. Ale premier, rząd in gremio, społeczeństwo i państwo nie mogą się kierować tylko rachunkiem kosztów.
Czyli – jak mówił Jacek Kuroń – „logiką skąpej matki”?
Matka powinna być oszczędna, ale nie powinna być skąpa. Bo skąpy płaci dwa razy. Mnie trudno jest podejrzewać, że nie doceniam roli ministra finansów...
...bo sam pan nim był.
I też musiałem tę drogę krzyżową przejść. Ale ze świadomością, że budżet jest tylko instrumentem realizacji polityki państwa, jego priorytetów. Nie celem. Każdą rozmowę o finansach publicznych powinna poprzedzać rozmowa o publicznych zadaniach. Czyli o rozmiarach i strukturze wydatków państwa oraz o dochodach niezbędnych dla zrealizowania celów, jakie stawiamy. Myślenie o finansach musi poprzedzić odpowiedź na pytanie: ile ma być państwa w państwie.
W dominującym dyskursie odpowiedź brzmi: im mniej, tym lepiej.
Można się tak umówić zakładając, że państwo kradnie i ma dwie lewe ręce.
Liberałowie mówią, że czymkolwiek państwo się zajmie, to popsuje.
Jednak wszyscy oczekujemy, że państwo zapewni drogi i sieci kolejowe, edukację, ochronę zdrowia itd. To są dobra publiczne. Ci, którzy mówią, że nie ma darmowych obiadów, powinni uwierzyć, że nie ma też darmowych usług państwa. Co kilka dni mamy w telewizjach apele o wsparcie dla jakiegoś dziecka ze straszną chorobą albo krytykę władz, które nie dają pieniędzy na jakieś nowoczesne leczenie.
Państwu zawsze brakuje pieniędzy.
To warto się zastanowić, ile ich potrzeba i ile możemy zebrać od podatników. Co nam się opłaca – płacić niższe podatki i stać w korkach albo jeździć po dziurawych drogach? Czy płacić więcej i mieć lepsze drogi, sieci energetyczne, wały przeciwpowodziowe? Dopóki na takie pytania sobie nie odpowiemy, każda rozmowa o cięciu wydatków będzie prowadziła do równego obcinania wydatków, bez przestrzeni na realizację priorytetów rozwoju.
Warto spojrzeć na nasz zreformowany system służby zdrowia. Od zbierania pieniędzy poczynając. Tysiące osób naliczają, rejestrują, przelewają składki z konta na konto, wydają zaświadczenia. Lekarze prowadzą wielką buchalterię potwierdzającą, że leczą osoby uprawnione. Kosztuje to nawet 2 mld zł rocznie. Tylko po to, żeby wyłowić grupkę nieuprawnionych. Gdyby do oszczędności na opłatach dla OFE dodać koszty systemu składkowego, mielibyśmy 10 proc. deficytu z głowy. Może likwidowanie takich systemowych absurdów powinno być istotą reformy finansów?
Kosztów wynikających z chaotycznego reformowania reform jest dużo. Ale ich likwidacja nie da oszczędności, jakich potrzebujemy. Potrzeba rozwiązań całościowych. A fundamentalne wyzwania wynikające ze zmian cywilizacyjnych pozostają poza głównym nurtem debaty. Na przykład żyjemy o osiem lat dłużej niż kilkadziesiąt lat temu. To jest fantastyczne. Ale kosztuje. W tych dodatkowych latach ludzie więcej chorują, wymagają dodatkowej opieki. Część z nich może dłużej pracować. To zwiększa zamożność i dochody budżetu. Ale pod warunkiem, że się ich dobrze leczy. Nie ma co się dziwić, że system ochrony zdrowia się zadłuża. Koszty muszą rosnąć.
To oznacza wzrost udziału podatków w dochodzie narodowym. A wciąż słyszymy, że im wyższe podatki, tym wolniejszy rozwój gospodarczy.
Są kraje, które w długich okresach szybko się rozwijają mając wysokie podatki. Na przykład Skandynawia czy Daleki Wschód. Niemcy szybko się rozwijały mając wysokie podatki, a mając niższe, rozwijają się wolniej. Są też kraje, gdzie podatki są wysokie, a wzrost bardzo niski – na przykład Japonia. I są takie, gdzie jest niski wzrost przy niskich podatkach. Zwłaszcza w Trzecim Świecie. Teza, że niskie podatki dają szybki wzrost, nie znajduje jednoznacznego potwierdzenia w ekonomicznej empirii. Ale wzrost wydatków na leczenie nie musi oznaczać podnoszenia podatków.
Nie musi?
Jeżeli dzięki opiece zdrowotnej więcej osób dłużej i efektywniej pracuje, to zwiększa się dochód narodowy i wpływy z podatków rosną bez podwyższania stopy opodatkowania. Gdybyśmy mieli taki współczynnik aktywności zawodowej, jaki średnio ma Unia Europejska – czyli o 8 punktów procentowych wyższy – trzy czwarte tegorocznego deficytu by znikło.
Kiedy pan słyszy „reforma finansów publicznych”, zapala się panu lampka „poziom zatrudnienia”?
Jak słyszę „reforma finansów publicznych”, to myślę: znów będą tylko pomysły na cięcia. Bez namysłu, ile ma być państwa w państwie. I dlaczego. O to zawsze będzie polityczny spór. Podobnie jak będziemy się spierali, ile ma być państwa w gospodarce.
Kto w tej sprawie ma rację: Bielecki czy Balcerowicz?
Jestem bliżej Bieleckiego.
Mogą na polskim gruncie istnieć dobre państwowe przedsiębiorstwa?
PKO BP od wielu lat osiąga najlepsze wyniki w całym sektorze bankowym, a nadal państwo w nim dominuje, kontrolując firmy z dominującą własnością Skarbu Państwa, które mają akcje PKO BP. Jednak dla wyników firmy państwowej istotna jest nie tylko formalna struktura właścicielska, ale też jej kultura korporacyjna i także kultura ministerstwa, które je nadzoruje w imieniu Skarbu Państwa. Żeby przedsiębiorstwo mogło się zachowywać zgodnie z regułami rynku.
W sektorze bankowym to łatwe, bo regulacje są bardzo restrykcyjne. Da się wprowadzić równie wysokie standardy w mniej regulowanych branżach?
W Niemczech, Francji, Skandynawii się daje. Nie mam powodu sądzić, że polscy menedżerowie mają genetyczną skazę, uniemożliwiającą dobre kierowanie państwowymi firmami. Zresztą w bankach też można mniej lub bardziej pilnować kosztów.
To dlaczego w Niemczech kolej działa, a w Polsce nie?
Bo u nas – inaczej niż w Niemczech czy Francji – zwyciężył pogląd, że ważny jest tylko transport samochodowy. Nie inwestowaliśmy w kolej. I trudno było nam przyjąć do wiadomości, że kolej może zarabiać na frachcie, ale do regionalnych przewozów osobowych na ogół się dopłaca, traktując to jako inwestycję w rynek pracy i jego elastyczność.
Znów zbyt optymistycznie uwierzyliśmy w pararynek państwowych spółek kolejowych?
Podobnie jak w energetyce. Przez 20 lat niemal zamroziliśmy inwestycje w sieci energetyczne, nie mówiąc o budowie nowych bloków.
Wracamy do logiki reform, których istotą było uwolnienie państwa od odpowiedzialności, a jej – jak się okazało – nikt z państwa zdjąć skutecznie nie może.
Coś w tym jest. Ale minister musi być głównie regulatorem, a nie reprezentantem branżowych interesów. A w polskich realiach ważną przyczyną kłopotów jest odwrócenie ról. Bo to nie rząd kontroluje branże przez swoje agendy regulacyjne. To branże wyłaniają swoich regulatorów, którzy już jako wysocy urzędnicy rządowi definiują politykę rządu w „swoich” branżach.
Interes publiczny przegrywa z korporacyjnym?
Dokładnie. A celem korporacyjnym zawsze są konfitury. Jak jakiś pociąg nie przynosi zysków, to się go likwiduje. Nieważne, ile osób wypadnie przez to z rynku pracy, ile nie dojedzie do szkoły albo jak wzrosną społeczne koszty dojazdu. Oszczędność spółki kolejowej często staje się dużo większym kosztem dla całej gospodarki, samorządów, państwa i społeczeństwa.
Ma pan wrażenie, że dojrzewamy do takiej świadomości?
Jedni tak. Inni nie. To dotyczy bardzo wielu dziedzin. Na przykład, jeżeli w najbliższych latach nie zrobimy wyraźnego kroku w sprawach związanych z regulacją wód, polderami, zakazem budowania na terenach zalewowych, pilnowaniem takiej zabudowy miast, żeby zostawały wystarczająco duże obszary zielone mogące wchłonąć intensywne opady czy roztopy, jeżeli nie zaczniemy prowadzić odpowiedzialnej polityki budowania i odtwarzania sieci energetycznych, jeżeli nie zrozumiemy, że to jest odpowiedzialność państwa – będą duże kłopoty.
Czyli potrzebna jest rewolucja w myśleniu.
Większa świadomość, że chodzi o nasze bezpieczeństwo w naszym państwie. O to, jak ono funkcjonuje. Perspektywa myślenia trochę się jednak rozszerza. To dotyczy także ministrów finansów.
A w OFE co zawiodło?
Trochę to samo. Ale też rodzi się nas mniej i żyjemy dłużej. To silnie wpływa na wysokość emerytur. Bez względu na to, czy jest pan w systemie solidarnościowym, czyli w ZUS, gdzie dzieci płacą na rodziców, czy w kapitałowym, czyli OFE, gdzie pan oszczędza na swoją emeryturę i od tych oszczędności narastają odsetki. Bo tak czy inaczej wypłaty emerytur muszą płynąć z bieżącego PKB. Mieliśmy nadzieję, że system kapitałowy zachęci ludzi, żeby pracowali dłużej, i że praca dla nich będzie, więc większy będzie PKB. Ale to samo można osiągnąć przez wprowadzenie indywidualnych rachunków emerytalnych i przejście od systemu zdefiniowanej wielkości emerytury do systemu zdefiniowanej składki w samym systemie ZUS. OFE nie są do tego potrzebne. I zresztą nie widać, żeby zachęciły ludzi do dłuższej pracy. Więc garnek z pieniędzmi się dzięki tej reformie nie zwiększył. A jakkolwiek byśmy liczyli, w skali państwa wydatki na powszechny system emerytalny muszą się równać liczbie pracujących razy średnia płaca razy procentowa składka emerytalna. Cudów nie ma.
To po co nam były OFE?
Żeby rozwiązać problem niekontrolowanego wzrostu udziału wydatków na emerytury w PKB. Bo kiedy silnie i trwale zwiększa się liczba emerytów w stosunku do liczby pracujących, utrzymanie równowagi między wypłatami emerytur a zgromadzonymi składkami wymaga zmniejszenia proporcji emerytury do ostatniej płacy albo zwiększenia składki, albo jakiejś kombinacji jednego i drugiego. Oczywiście trzeba tę tendencję hamować, m.in. podnosząc wiek emerytalny, ale po pierwsze, trzeba mieć dla ludzi pracę, a po drugie, nie można tego wieku podnosić bez końca. Więc – z OFE czy bez OFE – system staje się niestabilny.
To po co w 1999 r. głosował pan za stworzeniem OFE?
Bo w systemie solidarnościowym decyzję o obniżeniu stopy zastąpienia lub podniesienia składki musi podjąć rząd. Politycy muszą zdecydować, że średnia emerytura nie będzie wynosiła, jak dotąd, powiedzmy 65, ale 50 proc. ostatniej płacy. Niech mi pan pokaże rząd, który to zrobi.
A emerytów przybywa i ich siła polityczna rośnie.
W systemie kapitałowym to nie ma znaczenia. Decyzję podejmie rynek. Jego niewidzialna ręka. W odniesieniu do części składki inwestowanej na giełdzie to rynek wyceni środki na pana koncie emerytalnym. Demografia wskaże, ile życia ma pan statystycznie przed sobą. Komputer wyliczy, ile pan dostanie co miesiąc. Tu już żadnej polityki nie trzeba.
Czyli przyczyna była polityczna, nie ekonomiczna?
Wiedzieliśmy, że stopa zastąpienia musi być obniżona o jakieś 7–8 punktów procentowych. Z 67–68 do mniej więcej 60 proc. Ale nie docenialiśmy tempa niekorzystnych zmian demograficznych. Dziś wiele wskazuje, że średnia emerytura może wynosić mniej niż połowę średniej płacy.
Kto zarabia trzy tysiące miesięcznie, ten dostanie półtora?
Mówimy o przeciętnej. To znaczy, że wiele osób dostanie jeszcze mniej.
OFE nie pomogą?
Jak mogą pomóc, skoro źródłem problemu nie jest sposób wyjmowania pieniędzy z PKB, ale demografia, na którą OFE nie mają wpływu? Zmiany demograficzne stanowią wyzwanie, którego rozwiązanie wymaga zawarcia nowej umowy społecznej.
Czyli?
Policzenia i zdecydowania, na jakie świadczenia nas jako państwo stać, a o co ludzie muszą się martwić samodzielnie.
Samodzielnie martwić się o siebie mogą głównie ci, którzy tego najmniej potrzebują, bo mają nadwyżki.
W wielu biednych krajach do dziś – a w Polsce, zwłaszcza na wsi, do niedawna – najlepszym zabezpieczeniem na starość były dzieci.
Ale kulturowa zmiana, która sprawi, że ludzie będą mieli dzieci ze strachu przed nędzą na starość, to proces na pokolenia.
No trochę to za mocno powiedziane. Jednak dzieci się ma nie ze strachu. Ale jak są, to stają się jakimś zabezpieczeniem na starość. A inną odpowiedzią na kryzys demograficzny może być otwarcie się na imigrację. Podobnie jak podnoszenie wieku emerytalnego.
Więc problem realny pozostał, a OFE – zgodnie z intencją – rozwiązywało tylko problem polityczny.
Ale decyzja o wprowadzeniu OFE nie była podyktowana politycznym oportunizmem. Problem finansowania rozwoju, infrastruktury i innych zadań państwa, które o pieniądze konkurują ze świadczeniami społecznymi, ma nie tylko wymiar polityczny. Tyle że OFE ani ZUS nie mogły rozwiązać problemów, u których źródeł leży demografia. Ale nie miały też rodzić trudnej do zaakceptowania nierównowagi w finansach publicznych, która długo będzie nam towarzyszyć. A mają w niej udział.
Jak to się stało?
Wyobrażaliśmy sobie, że OFE zostaną wywianowane wpływami z prywatyzacji. Ale prywatyzacja szła wolniej, niż zakładano, i zawsze mieliśmy deficyt, który wymagał sfinansowania. A od 1999 r. musimy utrzymywać de facto dwa systemy emerytalne. Stary solidarnościowy, bo nasi rodzice muszą otrzymywać swoje emerytury. I nowy – czyli OFE. Poza tym miały zostać zmniejszone wydatki budżetu wynikające z przywilejów emerytalnych.
Mundurowi, górnicy, rolnicy...
Reforma niektóre z nich zniosła, ale reforma reformy je przywróciła.
Trzeba znieść je ponownie?
Ale to kosztuje. Kiedy wprowadzaliśmy PIT, czyli powszechny podatek od płac, musieliśmy płace ubruttowić, czyli podnieść je o wysokość podatku. Inaczej z dnia na dzień zarobki ludzi spadłyby o kilkadziesiąt procent. Podobnie trzeba będzie zrobić, wprowadzając np. żołnierzy do powszechnego systemu emerytalnego. Nie powie im pan, że z dnia na dzień będą zarabiali 15 czy 20 proc. mniej. Czyli trzeba zwiększyć wydatki na płace mundurówki o te kilkanaście procent. A oszczędności pojawią się po latach.
Pat?
Ale przecież w części sami przyłożyliśmy sobie ten nóż do gardła.
W jakim sensie?
A te 55 proc. długu publicznego w stosunku do PKB jako granica, za którą trzeba ciąć wszystkie wydatki na ślepo? Czy to było wypisane na mojżeszowych tablicach?
W traktacie z Maastricht jest 60 proc. A 55 skąd?
Ktoś w 2008 r. wpadł na pomysł, że jak ustawowo zaostrzymy sankcje, to skłonność do zadłużania państwa zmaleje. Ze skutkiem, który był łatwy do przewidzenia. Można by sparafrazować znaną fraszkę: „Co na dziś trudności rodzi/na papierze ci wychodzi/Nigdy więc nie padaj duchem/Bądź legislacyjnym zuchem”. Chcieliśmy być zuchem. I mamy kłopot.
Zmieniłby pan ten przepis w ustawie o finansach publicznych z 2009 r.?
Zawiesiłbym ten artykuł na parę lat.
Żeby wziąć ten zakręt?
Tak. Zwłaszcza że jego wzięcie może potrwać dłużej, niżbyśmy chcieli. Kryzys powoduje, że większość państw Unii znacznie przekracza limit 60 proc. Zanim go spełnią, minie trochę lat. Nie musimy być takimi prymusami. Chociaż niepokojący jest wysoki udział finansowania naszych długów przez zagranicę. Ale jeżeli to finansowanie można w razie potrzeby zastąpić krajowym – np. zwiększając płynność banków komercyjnych, to nie widzę powodu, by wróżyć katastrofę.
Więc może nie musimy też robić gwałtownych zmian w OFE?
Zmiany, które proponuje rząd, trzeba szybko wprowadzić, jeśli tylko są zgodne z konstytucyjną zasadą zachowania praw słusznie nabytych.
I przywrócić poprzednią składkę rentową?
Też. Bo w ten sposób kupimy czas, którego potrzeba, by zawrzeć nową umowę społeczną. System solidarnościowy, który Bismarck wprowadził 150 lat temu, w dzisiejszym świecie jest nie do utrzymania. Nawet przez kraje o wiele od nas bogatsze. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, ile w dzisiejszych warunkach państwo może każdemu na starość zapewnić. O resztę ludzie muszą martwić się sami.
Czyli demografia jest kluczem?
I pytanie – co zrobić, żeby dłuższe życie mogło być życiem przynajmniej równie dobrym jak dotąd? Ile chcemy i jesteśmy w stanie zainwestować w solidarność międzypokoleniową? Czego możemy rozsądnie oczekiwać od państwa? Czego państwo może oczekiwać od nas? Jeśli chcemy się uporać z problemami powodowanymi przez zmiany demograficzne, czeka nas bardzo poważna debata i niełatwe decyzje. Tych wyzwań samo łatanie dotychczasowego systemu ani dotychczasowa logika postępowania nie załatwią.
Bo w Polsce zaszła zmiana cywilizacyjna, która całe nasze dotychczasowe myślenie stawia pod znakiem zapytania?
Nie tylko w Polsce. Cały rozwinięty świat ma ten problem.