Gdybyśmy wszystkie obawy, rzucane jak klątwy przez polityków, wzięli serio, nie powinniśmy wychodzić z domu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że właśnie o to czasem chodzi: by strach strachem rozbrajać, a obawy rzucane na jednych obrócić przeciw innym, a przy okazji postraszyć – może się uda?
Strach ma różne oblicza w polskiej polityce. Jedna obawa produkuje natychmiast kontrobawę. W ten sposób nakręca się spirala – nie strachu, lecz straszenia. Wszystko to żeruje, a przynajmniej chce żerować na strachu w dużym stopniu autentycznym. Bo wielu Polaków się boi. Na ogół wykluczenia, biedy, obcych, nietolerancji, gwałtownego konfliktu. To nie jest jeden strach wspólny, lecz wiele strachów różnych, czasem przeciwstawnych i produkowanych przez lęki innych.
1.
Strachu jako oręża politycznego używają w Polsce zarówno Platforma, jak i PiS. PO przede wszystkim na fali strachu przed PiS doszła w 2007 r. do władzy. Potem przez cały okres jej sprawowania podkreślała, że jako anty-PiS zapewnia polskiej polityce spokój i przewidywalność. To było błogosławione, ale niewystarczające. Dzięki niemrawości rządzących i grze wizerunkiem udało się Jarosławowi Kaczyńskiemu ten straszak w sporej mierze rozbroić.
Gdy PiS było u władzy w latach 2005–07, używało strachu w inny sposób, przy niemałym jednak poparciu PO. Wspomnieć należy najważniejsze: lustrację (czyli rzucanie oskarżeń i oszczerstw, skazujących na infamię i praktycznie wykluczających z życia publicznego, na podstawie jednostronnych esbeckich dokumentów), weryfikację WSI (czyli dekonspirację aktywów polskiego wywiadu w imię rozprawy z doraźnymi wrogami politycznymi, za to na ogół bez dowodów) i wreszcie „walkę z korupcją” (czyli najpierw oskarżenia pod tezę, później szukanie na siłę dowodów).