Na dwa tygodnie przed godziną zero wiatry sprzyjają polskiej prezydencji. Zaskakująco dobrze idzie nam to, co zwykle zawodziło, czyli budowanie wizerunku kraju pewnego siebie i wiedzącego, co chce osiągnąć. Polska w Europie zaczęła mieć dobrą markę i to po prostu robiąc swoje, a nie rekrutując magnatów reklamy czy guru PR, takich jak Wally Olins (po badaniach proponował Polsce hasło wizerunkowe: „Twórcze napięcie”). Nadwornego grafika mamy tego samego od lat, i też dobrze, bo logotyp prezydencji wyszedł mu prawie tak samo udanie jak słynny znaczek Solidarności.
Najpierw jednak pytanie: Na kim chcemy zrobić wrażenie? Na partnerach zagranicznych czy opinii krajowej? Więcej fajerwerków rząd szykuje na kraj niż na Europę, gdzie budżety naszych ambasad wystarczą na parę konferencji, tu i ówdzie okraszonych gustownymi przyjęciami. W Londynie prezydencja zagości na jeden wieczór w słynnym Victoria and Albert Museum. W kraju będzie się działo o niebo więcej: gwiazdorska feta na początek i polityczny korowód ze szczytem Partnerstwa Wschodniego pod koniec września.
Teraz ostrzeżenie dla polityków: Polska prezydencja w Unii będzie największą do tej pory operacją logistyczną w historii polskiej administracji. Na razie wszystko jest w porządku. Ale z kampanią wyborczą na karku (wybory w październiku) wystarczy niewielkie potknięcie, aby życzliwe nam dzisiaj europejskie media zaczęły odgrzebywać dawne stereotypy o polskim niechlujstwie. Kuchnia prezydencji to zresztą nie tylko logistyka. Polska musi uważnie budować koalicje i dbać o stosunki z Parlamentem Europejskim. W Europie przybyło znaczących aktorów.