Państwo oficjalne jest smutne, w dramatycznej traumie (której Smoleńsk jest tylko jednym z elementów), owinięte w mentalny kir; optymizm postrzegany jest jak zdziecinnienie czy wręcz zidiocenie. Powiększa się rozdźwięk pomiędzy rzeczowością i praktycyzmem większości społeczeństwa a wykorzystywanym przez opozycję mesjanizmem dla ubogich, bredniami o potrzebie daniny z krwi, o przebijaniu skorupy przez gorącą lawę. Wszystko to jest zanurzone w oparach jakiejś dziwacznej polskiej mocarstwowości, która w końcu ma zatriumfować nad wrogami i tymi, którzy przez swoją beztroskę i nieprzejmowanie się Sprawą wrogom sprzyjają.
Także media – to trochę ich natura – prześcigają się w opowiadaniu, jak wiele niedobrego dzieje się w kraju, jak źle działa państwo (a właściwie go „nie ma”), jakie złe rzeczy spotykają jego obywateli. I w głowach ludzi rodzi się dość paranoidalny obraz: niby im osobiście jest lepiej niż kilka, kilkanaście lat temu, tak to czują i deklarują (patrz rozmowa z prof. Januszem Czapińskim, POLITYKA 29), ale ogólnie wszystkim jest gorzej. I w ogóle wszystko jest do bani. My idziemy do góry, ale kraj się stacza. Suma zadowolenia jednostek nie tylko nie rozjaśnia obrazu kraju, ale staje się jakimś upiornym nieporozumieniem, jeszcze bardziej przyczernia barwy jako przejaw skrajnej naiwności, porzucenia broni, gdy larum grają.
Im bliżej wyborów, tym bardziej nieustanny atak IV RP na III, który trwa już wiele lat, a nasilił się po przegranych przez Jarosława Kaczyńskiego wyborach prezydenckich, wchodzi w fazę ekstremalną i wojenną.