Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Im gorzej, tym lepiej

Politycy malują Polskę na czarno

Wszystko to jest zanurzone w oparach jakiejś dziwacznej polskiej mocarstwowości, która w końcu ma zatriumfować nad wrogami. Wszystko to jest zanurzone w oparach jakiejś dziwacznej polskiej mocarstwowości, która w końcu ma zatriumfować nad wrogami. Mirosław Gryń / Polityka
Polacy, jak wynika z badań, czują się coraz bardziej zadowoleni. Politycy jednak – co ciekawe, nie tylko opozycyjni – mówią im, że niesłusznie, że Polska pogrąża się coraz bardziej w nieszczęściach i klęskach.
Zadowoleni nie uczestniczą w życiu politycznym, bo zostali z niego wypchnięci przez frustratów i ambicjonerów, którzy na dramacie i smutku budują swoje kariery.Adam Chełstowski/Forum Zadowoleni nie uczestniczą w życiu politycznym, bo zostali z niego wypchnięci przez frustratów i ambicjonerów, którzy na dramacie i smutku budują swoje kariery.
Im bliżej wyborów, tym bardziej nieustanny atak IV RP na III, który trwa już wiele lat, a nasilił się po przegranych przez Jarosława Kaczyńskiego wyborach prezydenckich.Bartlomiej Kudowicz/Forum Im bliżej wyborów, tym bardziej nieustanny atak IV RP na III, który trwa już wiele lat, a nasilił się po przegranych przez Jarosława Kaczyńskiego wyborach prezydenckich.

Państwo oficjalne jest smutne, w dramatycznej traumie (której Smoleńsk jest tylko jednym z elementów), owinięte w mentalny kir; optymizm postrzegany jest jak zdziecinnienie czy wręcz zidiocenie. Powiększa się rozdźwięk pomiędzy rzeczowością i praktycyzmem większości społeczeństwa a wykorzystywanym przez opozycję mesjanizmem dla ubogich, bredniami o potrzebie daniny z krwi, o przebijaniu skorupy przez gorącą lawę. Wszystko to jest zanurzone w oparach jakiejś dziwacznej polskiej mocarstwowości, która w końcu ma zatriumfować nad wrogami i tymi, którzy przez swoją beztroskę i nieprzejmowanie się Sprawą wrogom sprzyjają.

Także media – to trochę ich natura – prześcigają się w opowiadaniu, jak wiele niedobrego dzieje się w kraju, jak źle działa państwo (a właściwie go „nie ma”), jakie złe rzeczy spotykają jego obywateli. I w głowach ludzi rodzi się dość paranoidalny obraz: niby im osobiście jest lepiej niż kilka, kilkanaście lat temu, tak to czują i deklarują (patrz rozmowa z prof. Januszem Czapińskim, POLITYKA 29), ale ogólnie wszystkim jest gorzej. I w ogóle wszystko jest do bani. My idziemy do góry, ale kraj się stacza. Suma zadowolenia jednostek nie tylko nie rozjaśnia obrazu kraju, ale staje się jakimś upiornym nieporozumieniem, jeszcze bardziej przyczernia barwy jako przejaw skrajnej naiwności, porzucenia broni, gdy larum grają.

Im bliżej wyborów, tym bardziej nieustanny atak IV RP na III, który trwa już wiele lat, a nasilił się po przegranych przez Jarosława Kaczyńskiego wyborach prezydenckich, wchodzi w fazę ekstremalną i wojenną. Na wojnie zaś nie mają zastosowania prawa i obyczaje z czasów pokoju, nie zna ona kompromisu i ugadywania się, pozostaje tylko dramatyczny wybór: albo my, albo oni.

Propaganda wojenna rządzi się żelaznymi zasadami. Wszystko, co robi wróg, jest złe, on sam pozbawiony jest jakichkolwiek cnót i cech pozytywnych, zagraża wszystkiemu, co kochamy, lubimy i szanujemy. Reprezentuje świat i wartości, które są całkowicie przeciwstawne wartościom, w które wierzymy i które chcemy urzeczywistnić.

Wedle tych zasad i tej logiki w państwie rządzonym przez wroga nic, dosłownie nic, nie jest dobre i słuszne, na ziemi, w powietrzu i na wodzie. Jeśli nawet coś tam zadziałało, coś się niby udało, to za rządów poprzedników i nie zdążono teraz jeszcze tego popsuć. Polska jest zatem – słyszymy – „Titanikiem” tuż przed zatonięciem, za chwilę zdechnie z głodu, zostanie rozdarta przez rozmaite kondominia, zdeprawowana duchowo i moralnie.

Wedle tej samej logiki, by pokonać imperium zła, trzeba dążyć do tego, by ludzie poczuli, jak jest tragicznie, jak jest źle, zobaczyli wyraźnie, do czego prowadzą rządy Komorowskiego i Tuska.

Moment rewolucyjny

Jednym z gorących sporów, jakie wówczas przez kilkanaście lat komuniści toczyli między sobą, a miał też kontynuację w dyskusjach po 1945 r., był ten wokół tak zwanej sytuacji rewolucyjnej na ziemiach polskich w 1919 r. Istniała ta sytuacja czy też nie? Jeśli istniała, to znaczy, że partia komunistyczna jej nie wykorzystała i nie poprowadziła zrewoltowanych mas do budowy nowego ustroju, nie sprostała szansie i wyzwaniu historycznemu. Jeśli nie, znaczy to, że nie nadszedł wówczas jeszcze ten moment, trzeba było zatem dalej walczyć o jego przybliżenie, bo nie da się rewolucji przeprowadzić bez sytuacji rewolucyjnej.

Dzisiaj publicysta „Frondy” Tomasz Terlikowski na łamach „Gazety Polskiej” publikuje artykuł „Moment rewolucyjny” – wyjęty jak gdyby żywcem ze sztambucha KPP czy też z głowy komunistycznego ideologa. Przepowiada, że nasila się w Polsce fala „emocjonalnego sprzeciwu wobec niszczenia wolności słowa, promowania korupcji i chronienia kolesi przed jakąkolwiek odpowiedzialnością”; „tę wściekłość zaczyna już być widać”; „nie da się zatrzymać śniegowej kuli, która powoli zaczyna się rozpędzać”. Dojdzie nieuchronnie do jakiejś rewolucyjnej kulminacji, bo wiadomo już, że próba spokojnego wyprowadzenia Polski ze stanu „uwikłania III RP” nie udała się, że „układ” powrócił jeszcze silniejszy i „nie tylko odwojował wszystko, co utracił w czasie króciutkiego doświadczenia IV RP, ale i zagarnął jeszcze więcej”. Terlikowski jest głęboko przekonany, że system, na czele którego stoi Donald Tusk, „nie przetrwa długo i że zostanie zmieciony. Oby tym razem na trwałe”.

Ta rewolucja, jak pisze publicysta „Gazety Polskiej”, zostanie przeprowadzona przez ludzi, którzy „już wiedzą, jak może wyglądać państwo (a przecież projekt IV RP nie został nawet dobrze rozpoczęty, dość szybko bowiem brutalnie podcięto mu skrzydła), jak mogą wyglądać media wolne od natarczywej, jednostronnej propagandy, i jak można prowadzić politykę także wobec wielkich mocarstw. I chcą powrotu tamtej rzeczywistości”.

Nic dodać, nic ująć, można tylko podziękować dziennikarzowi, że tak jasno wyraża swoje, a przecież nie tylko swoje, idee i plany. Jest w tym myśleniu o rewolucyjnym momencie wyraźny motyw, że im gorzej, tym lepiej (jak mówili starzy komuniści, gdy walczyli z II Rzeczpospolitą, której nienawidzili, odmawiali jej prawa do istnienia), że PiS może wygrać już tylko przez zapaść kraju, załamanie gospodarki, uliczne rozruchy, dymisję rządu. Widać to choćby w setkach internetowych komentarzy w rodzaju: jeszcze trochę „franek” podskoczy i zmiecie Tuska. Podobne nadzieje wiąże się z długiem publicznym, wzrostem cen, ogólnoświatowym kryzysem. Bo rewolucja jest w takim myśleniu wartością nadrzędną, wymaga ofiar, musi się wyłonić z załamania i chaosu i tę cenę warto zapłacić dla moralnego oczyszczenia. Prawica wciąż, od 1989 r., poszukuje, choćby umownej, krwi założycielskiej, w której trzeba skąpać naród, aby go ocalić.

Ofensywa klęski

„Nie będziemy już mieć do czynienia z kulturalnym, ograniczonym projektem politycznym, którego celem było ewolucyjne oczyszczenie struktur państwa, ale z czymś na kształt rewolucji” – pisze Terlikowski. I można „mieć tylko nadzieję”, że w tej rewolucji nie będzie „wieszania”, choć gwarancji przecież nie ma. To wieszanie jest nawiązaniem do słów i marzeń poety Jarosława Marka Rymkiewicza, innego rewolucjonisty dzisiejszych czasów, który z taką zawziętością tropi geny KPP w redakcji „Gazety Wyborczej”.

I jak to na wojnie, jak to podczas rewolucji, nikt nie może pozostać obojętny, unikać wyboru i trwać na marginesie, podziały muszą być wyraziste i jednoznaczne, a postawy odpowiednio do nich ułożone.

Tak radykalnego projektu rewolucyjnego nie głosi żadna większa partia polityczna w Polsce, choć w propagandzie klęski udział ma ich znakomita większość. Wiadomo, zbliżają się wybory i na atakowaniu rządu zbić można kokosy wyborcze, a im bardziej będzie on osłabiony i zohydzony, tym szanse, że wyborcy oddadzą głosy na innych, stają się większe.

 

Sojusz Lewicy Demokratycznej, który już od wielu lat nie jest w stanie wymyślić lewicy na nowo, próbuje po staremu przedstawić się jako obrońca tych wszystkich, których rząd (więcej, cały system opanowany przez partie prawicowe w wydaniu PiS i PO) krzywdzi i nie szanuje ich potrzeb i interesów. Wszystkich biednych i wykluczonych, wszystkich, którym uniemożliwia się podróż w przyszłość pociągiem modernizacji.

Ta troska objawia się w postaci jednego wielkiego lamentu i ciągu pretensji do władzy, która codziennie potencjalne sukcesy zamienia w realne klęski. Te proste diagnozy i obrazy mają jednak jeden podstawowy feler: nie towarzyszy im żaden projekt szczęśliwej Polski. Na widokówkach wyborczych SLD nie widać nowych ludzi sukcesu, nie widać przedstawicieli owej modernizacji, którzy sami, dzięki swoim talentom i przedsiębiorczości, udowodniliby, że potrafią przekuć słowa swojego lidera w czyn. Mizeria i doskonała anonimowość drużyny Grzegorza Napieralskiego (poza nielicznymi wyjątkami, ale też pochodzącymi raczej ze starego zaciągu) boleśnie uderzają w oczy, kompromitują wyborczą, młodzieńczą euforię partii wzywającej do wielkiej zmiany.

I chcąc nie chcąc Napieralski, podobnie jak Jarosław Kaczyński, za wzór pozytywny, za prawdziwego obywatela i Polaka uważa tego, kto jest biedny na różne sposoby, nie tylko ekonomicznie. Komu się nie udało, bo mu władza nie dała szansy, bo go skrzywdziła. Jak tę niedoszłą prawniczkę ze spotu PiS, której władza nie zapłaciła za egzamin. Na próżno szukać tam wzorów innych. SLD optymizm programowo odrzucił.

A i Polskie Stronnictwo Ludowe także takich wzorów nie poszukuje. Co prawda jako partia współrządząca nie atakuje wprost władzy, choć gdy jest szansa, dystansuje się bardziej lub mniej otwarcie wobec konkretnych jej decyzji i działań. Ale co najważniejsze, także przede wszystkim narzeka i jęczy w imieniu wiejskiego elektoratu.

Mówi głównie o wielkim wkładzie produkcji rolnej w PKB, by podkreślić ważne miejsce chłopa w społeczeństwie i gospodarce, ale po drugiej stronie pokazuje, jak jest on wykorzystywany i eksploatowany przez państwo i miasto, jak niedoceniony i niezrozumiany. Ten ton będzie się nasilać w miarę zbliżania się wyborów, a PSL będzie próbowało wyznaczyć większy dystans do PO (aczkolwiek nie jakiś dramatycznie duży, by nadal móc współrządzić po 9 października). Tak czy inaczej niczego pozytywnego tu nie usłyszymy, na plakatach PSL nie zobaczymy uśmiechniętych wieśniaków.

Nie ma łatwo także PO, niejako skazana na propagandę sukcesu, bo w jej interesie jest przecież opowiadanie o ostatnich latach jako czasie osiągnięć, mimo i wbrew przeciwnikom i mimo trudności zrodzonych przez globalny kryzys ekonomiczny i katastrofę smoleńską. Komorowski i Tusk zachęcają nas, byśmy się weselili, byśmy obiektywnie oszacowali polskie osiągnięcia na tle sąsiadów, Europy, a nawet świata. Byśmy uczciwie porównali dzisiejszą rzeczywistość z tą sprzed czterech lat. Zdają się być tymi apelami i wezwaniami już nawet trochę zmęczeni, nadto jak gdyby lekko wystraszeni, że znowu usłyszą o fałszywych obietnicach, o zawalonych autostradach, o służbie zdrowia, edukacji i o korupcji we własnych szeregach. A wreszcie o blamażu państwa w czasie katastrofy smoleńskiej. Najłagodniej mówiąc.

Te utarczki i ataki osłabiły dobre samopoczucie i pewność siebie partii rządzącej. Nie śmie ona wrócić do optymistycznych projektów budowania polskiego sukcesu na wielką skalę, w to miejsce pojawiła się nowa forma filozofii politycznej, dojutrkowskiej, dopasowanej do wyzwań codziennych, a nie przyszłościowych.

Rozproszona energia

Działacze PO nie prezentują się zatem jako ludzie pełni energii i projektów, patrzący w przód, a raczej jako utrudzeni znojem małych spraw, uwikłani w galimatias partykularnych interesów, zabiegający przede wszystkim o utrzymanie władzy; ucierający się o miejsca na listach wyborczych czy wokół lidera. Jacyś tacy szarzy i wypatrujący, co Donald powie i co zrobi, co nakaże. A też tak jakoś podstarzali i wyłysiali, trudno jest w nich dostrzec energię prawdziwych ludzi sukcesu, choć urzędowo powinni przecież nimi być.

Kwestia jest jednak szersza. Panujący populizm, wspomagany przez PR, tabloidy, uprawiany przez polityków, sprowadza się, między innymi, do szerzenia nieufności wobec wszelakich elit, a już zwłaszcza bogaczy. Ci są z gruntu podejrzani, ich docelowe miejsce przebywania to więzienie. W tym kręgu podejrzeń znaleźli się między innymi liberałowie, dzisiaj rządzący Polską, którzy jakoby zbudowali własną ideologię dorabiania się kosztem innych. Wiadomo, liberały – aferały. Nie poprawia to ich samopoczucia i tym bardziej czują, że muszą dmuchać na zimne.

Ten rodzaj diagnozy i opowieści trafia na podatny grunt społeczny wszędzie i zawsze. Niełatwo je przykryć opowieścią o trudnej i ciężkiej pracy, która prowadzi do bogactwa, i podać tego ewidentne przykłady w Polsce. Zawsze usłyszeć można barwne historyjki o ukradzionym pierwszym milionie, o kapitalizmie politycznym, o niewyjaśnionych do dzisiaj zdarzeniach, o założonych w sądach sprawach. Jeśli 20 lat temu zakładano pismo „Sukces”, to na jego łamach (i nie tylko tam) pokazywano nową elitę, która dorabiała się na wolnym rynku dzięki swojej przedsiębiorczości, wykorzystaniu szans, inwencji i wyobraźni. Dzisiaj jej miejsce zajęli tak zwani celebryci, a wśród nich cichcem przemykają się dawni bohaterowie starej telenoweli o polskim sukcesie.

Ta dzisiejsza telenowela operuje innym schematem. Jak ognia unika wzorów i dylematów wziętych z rzeczywistości społecznej i gospodarczej, a publiczność zajmuje kolejnym rozwodem bądź ślubem kolejnego celebryty, cellulitisem gwiazd damskich i aferami obyczajowymi męskich. Albo odwrotnie.

Wszystko z wszystkim się łączy, jedno wynika z drugiego. Politycy bądź celowo – dla własnych interesów – wieszczą nadchodzenie klęski, bądź boją się stanąć w obronie marzenia o indywidualnym sukcesie. Kultura masowa temu sprzyja, ucieka w bok i w zamian proponuje nam nieustanny taniec z gwiazdami. Optymizm zostaje poddany procesowi infantylizacji i wyalienowaniu. Zadowolone mają być zatem tylko oderwane od narodu elity, to im jest „lepiej”, a porządny człowiek – jak w serialu sprzed lat – siedzi w domu i kombinuje, jak związać koniec z końcem.

Zadowolone społeczeństwo – owa większość szczęśliwych Polaków z badań prof. Czapińskiego – nie ma w tej chwili swojej siły politycznej, która potrafiłaby ten optymizm przekształcić w dojrzały, państwowotwórczy mechanizm, w nową energię. Witalność całych grup obywateli jest spychana do sfery prywatności, grilla, działek, samochodów i gadżetów, po to aby nie kłuć w oczy „porządnych, nieszczęśliwych ludzi”. Nawet Platforma zdaje się głosić, że wyborcy powinni na nią głosować tylko po to, aby mieć święty spokój i móc zająć się swoimi sprawami, biznesami, hurtowniami i urlopami w ciepłych krajach. Zadowoleni nie uczestniczą w życiu politycznym, bo zostali z niego wypchnięci przez frustratów i ambicjonerów, którzy na dramacie i smutku budują swoje kariery.

To napięcie będzie się powiększać, dopóki jakieś ugrupowanie otwarcie nie przejmie optymistów, nie przestanie się ich wstydzić. PO wciąż ma taką szansę, ale też jedną nogą ugrzęzła w krainie mroku. W efekcie mamy biegunowy, nieprawdziwy obraz społeczeństwa: modlących się pod Pałacem Prezydenckim patriotów i śmiejących się z nich hedonistycznych szyderców bez honoru, tubylców i kolaborantów, naród i zdrajców. A środek wyjeżdża w góry i na Mazury. To nie ich gra.

Polityka 32.2011 (2819) z dnia 02.08.2011; Polityka; s. 15
Oryginalny tytuł tekstu: "Im gorzej, tym lepiej"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną