Kraj

Bez recepty

Co ze sprzedażą leków refundowanych?

Apteki i hurtownie leków w obawie przed zmianą cen ograniczają zapasy. Żaden przedsiębiorca nie chce zostać z pełnym magazynem medykamentów, za które NFZ zapłaci w styczniu mniej niż do tej pory. Apteki i hurtownie leków w obawie przed zmianą cen ograniczają zapasy. Żaden przedsiębiorca nie chce zostać z pełnym magazynem medykamentów, za które NFZ zapłaci w styczniu mniej niż do tej pory. FoKa / Forum
Po czym poznać, że koniec roku za pasem? Temperatura coraz niższa, w sklepach gorączka zakupów, a media lamentują, że od 1 stycznia nie będzie się gdzie i czym leczyć.
Lekarze i aptekarze nie chcą wziąć na siebie odpowiedzialności (w postaci wysokiej grzywny) za sprawdzanie, czy pacjent, który otrzymuje receptę lub lek refundowany, jest ubezpieczony.East News Lekarze i aptekarze nie chcą wziąć na siebie odpowiedzialności (w postaci wysokiej grzywny) za sprawdzanie, czy pacjent, który otrzymuje receptę lub lek refundowany, jest ubezpieczony.
Kwestią sporną jest także wymóg określania na recepcie, jaką część ceny leku pokryje w aptece pacjent – czy lek jest pełnopłatny, ryczałtowy, z 30- czy 50-proc. odpłatnością.Mirosław Gryń/Polityka Kwestią sporną jest także wymóg określania na recepcie, jaką część ceny leku pokryje w aptece pacjent – czy lek jest pełnopłatny, ryczałtowy, z 30- czy 50-proc. odpłatnością.

Choć to już połowa grudnia, nadal nikt nie wie, na co w przyszłym roku będą mogli liczyć pacjenci. Która apteka wyda lek refundowany, czy lekarz wypisze receptę, jaki kontrakt otrzyma przychodnia? Zamiast spokojnie wypatrywać pierwszej gwiazdki, wszyscy wyczekują rezultatów nerwowych negocjacji w Ministerstwie Zdrowia i NFZ, które prowadzą lekarze, aptekarze, firmy farmaceutyczne oraz dyrektorzy szpitali.

Dezorientację pogłębia niepewność, czy od 1 stycznia w ogóle wejdą w życie zapowiadane zmiany – na przykład listy refundacyjne z nowymi cenami leków albo wzory recept, przeciwko którym zaprotestowali lekarze (patrz: ramka). Ministerstwo w ostatniej chwili może odroczyć termin obowiązywania nowych rozporządzeń, dając sobie więcej czasu na zapanowanie nad bałaganem. Choć ustawa o refundacji gotowa jest od maja, jeszcze w połowie grudnia brakuje kluczowych do niej aktów wykonawczych.

Farmaceuci z 14 tys. aptek dopiero w miniony piątek mogli poznać treść umowy, jaką do końca roku muszą zawrzeć z Funduszem na sprzedaż leków refundowanych (i już ją oprotestowują, więc nie wiadomo, czy będzie obowiązywać). Na wytyczne z Ministerstwa Zdrowia czeka też sam Fundusz, by móc złożyć ofertę na zakup nowego oprogramowania komputerowego do obsługi transakcji w aptekach, gdyż w myśl przepisów ustawy będzie musiał zbierać i przetwarzać informacje o naszych receptach dużo szybciej niż do tej pory.

Niedoróbek legislacyjnych, które odbijają się niekorzystnie na zawieraniu kontraktów na przyszły rok, jest więcej. Stąd obawy pacjentów, czy ich najbliższa przychodnia będzie otwarta od początku roku, a zabiegi, na które czekali w kolejkach, nie zostaną wstrzymane do momentu podpisania umowy z Funduszem. Do stanów niepewności zdążono nas co prawda przyzwyczaić, gdyż co rok kontraktowanie świadczeń odbywa się za pięć dwunasta i zawsze brakuje kilku tygodni, by zapiąć wszystko na ostatni guzik.

Niestrawne ustawy

Odkąd wzięliśmy się za reformę ochrony zdrowia, kolejne grudnie i stycznie to wielka improwizacja przy wtórze rozgorączkowanych mediów, które za każdym razem wieszczą najgorszy scenariusz.

To, co stało się 1 stycznia 1999 r., kiedy obudziliśmy się w naprawdę innej rzeczywistości – z kasami chorych, kontraktami, limitami – było wielkim eksperymentem dla wszystkich, więc trudno się dziwić zamieszaniu. Ale dlaczego przez 12 lat powtarzamy ten sam scenariusz, który stał się regułą coraz bardziej irytującą?

Pierwsza odpowiedź: jakość prawa stanowionego w ochronie zdrowia jest marna. Przedłużające się uzgodnienia wewnątrz resortu zdrowia, a później na forum rządu obnażają wyjątkową w tej dziedzinie mizerię – większość projektów ustaw, zanim trafi do Sejmu, przygotowanych jest niestarannie, wymagają powtórnej redakcji, czego najlepszym dowodem była pierwsza wersja pakietu ustaw Ewy Kopacz (dziś nikt już nie pamięta, jakim falstartem zakończyła się próba jego ogłoszenia przed czterema laty).

Medycyna wymaga coraz większego wsparcia prawników, by opisać wszystko to, co wymaga w niej regulacji – od mechanizmów finansowych po prawa pacjenta. Obserwując prace sejmowych komisji zdrowia wszystkich bez wyjątku kadencji, trudno się oprzeć wrażeniu, że zasiadający tam posłowie na prawie przeważnie się nie znają. Ale jeszcze bardziej zdumiewa, że poza dosłownie kilkoma wyjątkami mają mgliste pojęcie o funkcjonowaniu całego systemu. Uważają się głównie za reprezentantów swoich regionów i całą aktywność w komisji zdrowia poświęciliby najchętniej na dbanie o interesy własnych miast, szpitali, a nieraz nawet wąskich specjalności, które reprezentują.

Ten brak szerszego spojrzenia na problemy lecznictwa ma swoje implikacje praktyczne – posłowie uchwalający ustawy zdrowotne trudniejsze i sporne kwestie pozostawiają bez rozwiązania, jakby nie chcąc podczas głosowań ponosić za nie odpowiedzialności.

W tym roku grzech zaniechania przede wszystkim obciąża partie rządowej koalicji, które wiosną nie chciały słuchać przestróg profesjonalistów i przyjęły ustawy pełne ogólników i niejasności. Konkrety miały się znaleźć w rozporządzeniach przygotowywanych przez departamenty Ministerstwa Zdrowia. I stąd wynika całe zamieszanie: ustawa refundacyjna gotowa była w maju, ale kogo i do czego zobowiązuje – wszyscy, włącznie z NFZ, dowiadują się dopiero teraz.

Dobrze napisane regulacje nie powinny być zachętą do snucia domysłów ani dowolnych interpretacji, a tak dzieje się u nas notorycznie. To jest zaproszenie dla lobbystów (a nie trzeba nikogo przekonywać, ile grup interesu przyciąga ochrona zdrowia), którzy najpierw pertraktują w Ministerstwie Zdrowia przy tworzeniu założeń i projektów ustaw, następnie przenoszą się do parlamentu, i nawet gdy nowe prawo trafia do podpisu na biurko prezydenta, wracają pod stary adres, bo najważniejsze decyzje – wykonawcze – zapadają dopiero teraz. Zawsze za pięć dwunasta.

Wrzód lekkomyślności

Drugi powód zamętu, jaki przeżywamy o tej porze roku, wynika z kalendarza politycznego. Tym razem wyjątkowo niekorzystnego z uwagi na kampanię wyborczą oraz długi okres formowania rządu. Ewa Kopacz, która na swoje konto może zapisać, że była w ostatnim 20-leciu najdłużej panującą szefową resortu (mieliśmy w tym okresie ministrów zdrowia, którzy zmieniali się po 17 dniach!), od początku tegorocznej kampanii wyborczej żyła już trochę w innej rzeczywistości. A kiedy premier powołał ją na stanowisko marszałka Sejmu i rozpoczęło się nerwowe poszukiwanie jej następcy, prace resortu praktycznie zamarły. Tak dzieje się zawsze, gdy urzędnicy nie wiedzą, kto nimi rządzi i czego się od nich oczekuje.

Przygotowanie kadr w Ministerstwie Zdrowia i NFZ to osobny rozdział. Byli szefowie obu tych instytucji w nieformalnych rozmowach przyznają, że nie ma innego resortu, gdzie fluktuacja fachowców w kluczowych departamentach (lekowym, prawnym, polityki zdrowotnej) byłaby tak wielka. Skromne pensje przyciągają młodych ludzi, którzy po niezłym przeszkoleniu szybko znajdują zatrudnienie w firmach farmaceutycznych, kancelariach prawnych i firmach doradczych. Zastępowani są przez stażystów, przed którymi piętrzą się olbrzymie wymagania.

Praca w stresujących warunkach nie pozostaje bez wpływu na jakość. Przykład z ostatniego tygodnia, gdy zapadają decyzje o kontraktowaniu świadczeń na przyszły rok: ktoś zadecydował, że przy operacjach zaćmy nie mogą tak jak do tej pory asystować instrumentariuszki, lecz wyłącznie pielęgniarki operacyjne. I jest problem, gdyż NFZ nie może już przyjąć ofert od placówek, gdzie tych pielęgniarek nie ma i nigdy nie było (choć de facto wykonują tę samą pracę). Andrzej Mądrala, prezes prywatnego centrum okulistycznego, opowiada w „Gazecie Wyborczej”, że osobiście usłyszał w ministerstwie, iż wpisanie pielęgniarki operacyjnej zamiast instrumentariuszki to pomyłka, którą trzeba naprawić. Minęły trzy miesiące od tej rozmowy i obiecanej korekty nie ma; nowy minister zdrowia pojawił się w urzędzie 19 listopada i od tamtej pory musi gasić większe pożary. Ale czyjaś lekkomyślność postawiła pod znakiem zapytania dostęp do jednego z najpopularniejszych zabiegów okulistycznych, na który w kolejkach czeka 150 tys. ludzi!

Również NFZ boryka się z problemem kadrowym: do pracy przydaliby się lekarze, którzy potrafiliby rozmawiać z kolegami po fachu podczas negocjowania kontraktów. Prawdziwą łapankę urządzono przy naborze do komisji ekonomicznej, która w miniony piątek zakończyła negocjacje cenowe z wytwórcami leków – powołano ją dopiero w październiku, choć był na to czas co najmniej od połowy czerwca, gdy ustawę refundacyjną opublikowano w Dzienniku Ustaw.

Przyczyna zwłoki: kłopot ze znalezieniem w 38-milionowym kraju 17 ekspertów, którzy nie byliby uwikłani w konflikt interesu w relacjach z przemysłem farmaceutycznym. I czemu tu się dziwić, że na 20 dni przed godziną zero – po całonocnych negocjacjach przypominających wyścig z czasem – nie ma jeszcze gotowych list refundacyjnych, a apteki i hurtownie leków w obawie przed zmianą cen ograniczają zapasy? Żaden przedsiębiorca nie chce zostać z pełnym magazynem medykamentów, za które NFZ zapłaci w styczniu mniej niż do tej pory (minister Arłukowicz właśnie ogłosił, że dzięki wynegocjowanym obniżkom uda się w przyszłym roku zaoszczędzić miliard złotych).

Kołatanie ambicji

Trzecia przyczyna bałaganu bierze się ze sporów kompetencyjnych: kto inny rządzi, kto inny płaci. W ostatnich latach pełnię władzy skupiło Ministerstwo Zdrowia. Nie byłoby w tym nawet nic złego (dużo gorzej, gdy nie wiadomo, kto rządzi), gdyby ogrom zadań, które wziął na siebie ten urząd, po prostu go nie przerastał. Za to Narodowemu Funduszowi Zdrowia co rok ubywa kompetencji – poza rozdysponowywaniem pieniędzy z naszych składek nie ma już nic do gadania. Lekarzy i pacjentów cieszy taki obrót sprawy, bo po kasach chorych to Fundusz, stał się chłopcem do bicia, ale bądźmy obiektywni: w wielu obszarach udałoby się uniknąć zamętu, gdyby NFZ nie musiał czekać na decyzje podejmowane przez ministerstwo.

Wiele spraw udałoby się też dogadać wcześniej, gdyby ministrowie zdrowia i prezesi Funduszu nie prowadzili między sobą prywatnych wojenek ambicjonalnych i po prostu razem ciągnęli ten wóz. Tymczasem odkąd istnieje Fundusz, każdy jego szef trwa w jakimś personalnym konflikcie z aktualnie urzędującym ministrem. Scentralizowanie przez SLD tej instytucji także odbija się do dzisiaj, bo w czasach kas chorych wiele konfliktów można było rozwiązać regionalnie, a dziś stają się problemem ogólnopolskim – dyrektorzy oddziałów NFZ czekają na dyspozycje z centrali, a centrala czeka na instrukcje ministra.

Ten stan permanentnego wyczekiwania nie dotyczy tylko mediów, które nawet bez opisywanych wyżej kiksów organizacyjno-legislacyjnych potrafią wywołać sporo zamieszania. Twarze schorowanych ludzi na okładce „Faktu”, „Super Expressu” lub w wiadomościach telewizyjnych zawsze robią duże wrażenie, zwłaszcza gdy dziennikarz upomni się w jakże słusznej sprawie: o dostęp do leków, zamykaną stację dializ, refundację najbardziej unikatowej metody leczenia. Najczęściej jednak, kiedy w grudniu kamera telewizyjna pokazuje kolejkę umęczonych chorych w jakiejś przychodni lub ordynatora grzmiącego na całą Polskę, że od stycznia jego region pozostanie bez pomocy medycznej, w tym samym czasie dyrektor placówki ostro finiszuje przy podpisywaniu kontraktu, licząc na to, że dzięki starannie wyreżyserowanemu widowisku dostanie więcej pieniędzy. I nikt wtedy nie pyta: kto w takim razie dostanie mniej?

To nie przypadek, że każda rozmowa o służbie zdrowia sprowadza się do pieniędzy. Żaden kraj na świecie nie dysponuje taką ich ilością, by zaspokoić wszystkie potrzeby w ochronie zdrowia. U nas też nigdy nie będzie ich dość, ale bałagan przy ich dzieleniu powinien się zmniejszyć. Może by tak do końca przyszłego roku?

Polityka 51.2011 (2838) z dnia 14.12.2011; Polityka; s. 27
Oryginalny tytuł tekstu: "Bez recepty"
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną