Bo to i 1 Maja, z którym nie bardzo wiadomo, co począć, gdy przestał być już świętem zanikającej klasy robotniczej; i rocznica Konstytucji 3 maja, której zwłaszcza prezydent Bronisław Komorowski próbuje nadać charakter radosnej patriotycznej manifestacji. I jeszcze sprawy z dni poprzednich (czy „przełom” w śledztwie w sprawie zabójstwa gen. Marka Papały to tylko przełomowa kompromitacja policji i prokuratury, czy coś więcej?) i przyszłych (kto i jak zbojkotuje Euro 2012?).
Pierwsze do boju ruszyły tak zwane lewice, czyli SLD i Ruch Palikota, chcąc zająć jak największy „kawałek politycznej podłogi”, która powinna być podobno wspólna, a nie jest i zapewne nie będzie. Nie tylko dlatego, że liderzy to indywidualiści, ale także dlatego, że jak mówią socjologowie, elektoraty są bardzo odmienne. Lepiej poszło Leszkowi Millerowi, który postawił na piknik dla ludności i ostre opozycyjne słowa, mające dziś zamazać jego wcześniejszy liberalizm, efektownie honorowany przez największe organizacje biznesowe.
Palikotowa „korekta kapitalizmu” wygłoszona w Sali Kongresowej PKiN wypadła zdecydowanie gorzej. W dyskotekowym nastroju, z Piotrem Ikonowiczem (podobno twarz socjalna Ruchu) w roli konferansjera, trudno odnieść lewicowy sukces, chociaż Palikot nie mówił od rzeczy. Widać jednak, że już nie ten zapał i że Ruch grzęźnie. Podobno ma być lepiej podczas marszu Wolnych Konopi, który ścigać się będzie na liczebność z kolejną manifestacją w obronie „wolnego słowa”. Z Telewizją Trwam nawet poważni politycy mają wyraźnie kłopot. Coraz częściej wygłaszają deklaracje, że ona powinna jednak być na tym multipleksie i że KRRiT palnęła głupstwo. No to jak to jest? Dla świętego spokoju łamać prawo stosowane wobec innych? Sprawa jest w sądzie i zanim ten się wypowie, politycy winni raczej milczeć.
Palikotowi na pocieszenie pozostaje fakt, że Miller niby mocny, ale nie za bardzo. Delegaci na Kongres SLD entuzjazmu nadmiernie nie demonstrowali i na dodatek zastępców wybrali mu nie takich, jakich chciał. Miller Józefa Oleksego nie chciał tak zdecydowanie, że nawet głośno o tym mówił, co elegancko nie zabrzmiało, a delegaci równie zdecydowanie wybrali Oleksego, jak nie poparli rekomendowanego Marka Siwca. Zapewne dlatego, że jest od Kwaśniewskiego. Kwaśniewski symbolizuje lewicę kawiorową, a Miller z Oleksym i z OPZZ bardziej przaśną?
W zamieszaniu spowodowanym ustalaniem, kto ważniejszy na lewicy, praktycznie nie zauważono trzeciomajowego wystąpienia prezydenta RP na placu Zamkowym. A było ono ważne. Bronisławowi Komorowskiemu najwyraźniej znudziło się pokorne nawoływanie, że „zgoda buduje”, i tym razem już po głowach nie głaskał. „Trzeba stale – mówił – odpowiadać na pytania, gdzie jest troska o Polskę, gdzie nowoczesny polski patriotyzm, a gdzie głupota i polityczny cynizm”. Dodawał też, że słowa hańba, zdrada, zbrodnia, podłość powszednieją w mediach i wyobraźni Polaków. Hiperbola, patos i pompa przepełniają nasz język i deformują spojrzenie na kraj. Wielkie groźne słowa służą dzisiaj małym propagandowym interesom partyjnym, nie służą narodowej refleksji. Na dodatek dość wyraźnie dał do zrozumienia, wobec kogo można by dziś użyć określenia „targowica”. Prezydent nie przekroczył tego, co głowie państwa przystoi, ale starał się przywrócić właściwą miarę rzeczy tak bardzo wypaczoną po smoleńskich obchodach i radiomaryjnych marszach. To dobrze, bo taka rola prezydenta. Gdy przed siedzibą stawiają mu narysowane szubienice, nie może uważać, że nic się nie dzieje, czas rany zaleczy, a nawoływanie do zgody da efekty. Nie da.
Na trzeciomajowych uroczystościach zabrakło jednak polityka, który jak mało kto symbolizował „piękne różnienie się”. Prawie w przeddzień zmarł nagle prof. Wiesław Chrzanowski, który choć miał 89 lat, był w formie pozwalającej sądzić, że długo jeszcze będzie autorytetem żyjącym nie tylko w ludzkiej pamięci. Po śmierci Profesora był rzeczywiście czas na wielkie słowa o jednym z najważniejszych budowniczych polskiej niepodległości, największym autorytecie polskiej prawicy, człowieku zasad niezłomnych, ale dostrzegającym zachodzące przemiany. Bo to wszystko prawda.
Wiesław Chrzanowski, gdy nadchodziła niepodległość, o którą tyle lat walczył, podejrzliwie podszedł do Okrągłego Stołu, nie zgodził się na wejście do Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, nie kandydował w wyborach 1989 r., bo uważał, że formuła tworzenia list wyborczych zawęża reprezentację różnych środowisk. Co więcej, na te wybory nawet nie poszedł, bo nie były w pełni wolne. Po pierwszych wolnych został marszałkiem Sejmu jako najbardziej godny tego stanowiska.
Gdy miał 15 lat – wspominał – ojciec dał mu w prezencie „Myśli nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego i ta książka ukształtowała jego polityczne myślenie. Widział, że myśl narodowa musi się zmieniać, że nie da się po 1989 r. odtworzyć starych partii, bo czas wymaga syntezy różnych myśli, aby stworzyć coś nowego. Takim projektem było Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, które dziś na tle tego, co robi PiS, wydać się może umiarkowaną partią konserwatywną. Po śmierci Wiesława Chrzanowskiego przeważyły wspomnienia osobiste o człowieku dobrym, skromnym, otwartym, skłonnym do dialogu ze wszystkimi, czasem wręcz sprawiającym wrażenie nieśmiałego, wiedzącym, co to kompromis i najwyższej rangi kultura polityczna. Właśnie o kimś, kto potrafił się pięknie różnić i rozmawiać ze wszystkimi. I to był dobry ton, oddający to wszystko, co w Profesorze było urzekające, na dodatek zabarwione nutą staroświeckości nieprzystającej do współczesnej, coraz bardziej brutalnej polityki.
Szkoda, że Go już nie ma, bo w tych czasach coraz mniej głosów rozsądku, coraz mniej autorytetów i ważnych punktów odniesienia.