„Polityka” prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Precz z ajatollahami dreskodu!

Dreskod, czyli co przystoi mężczyźnie

„W telewizji, banku, urzędzie, dużej korporacji powaga stroju wyraża poważny stosunek pracownika do poważnego statusu instytucji.” „W telewizji, banku, urzędzie, dużej korporacji powaga stroju wyraża poważny stosunek pracownika do poważnego statusu instytucji.” Corbis
Napadł mnie popularny portal. Bez ogródek i na pierwszej stronie. Brutalnie i niesłusznie. Za co? Za spodnie. Konkretnie za krótkie spodnie. Sprawa jest poważna.
„Jeżeli o jakimś świecie marzę, to raczej o takim, w którym ludzie możliwie dobrze się czują, a niekoniecznie dobrze wyglądają.”Josh Gosfield/Corbis „Jeżeli o jakimś świecie marzę, to raczej o takim, w którym ludzie możliwie dobrze się czują, a niekoniecznie dobrze wyglądają.”
„Świat jest lepszy, gdy ludzie są zluzowani. Czy są zluzowani, widać zaś między innymi po stroju.”icanteachyouhowtodoit/Flickr CC by 2.0 „Świat jest lepszy, gdy ludzie są zluzowani. Czy są zluzowani, widać zaś między innymi po stroju.”

Zdaniem autorki, która mnie zaatakowała, my, czyli samce rodzaju ludzkiego, mamy brzydkie łydki pokryte ohydnymi włosami. W dyskusji pod tekstem jedna pani opisała nawet, jak ujrzawszy w restauracji samca bez nogawek, niemal dostała mdłości i już nic nie zjadła. Gdy to piszę, strzałka termometru mija 30 stopni. Mamy dość afrykańskie lato. Jak jest taka pogoda, to tłumy kobiet chodzą po Warszawie de facto na golasa. W Teheranie nie mogą. W Kairze nie mogą. W Watykanie nie mogą. A w Warszawie – proszę. W Paryżu, Nowym Jorku, Rio, Moskwie, Szanghaju, Tokio – też mogą. To ich wolność.

Kiedy byłem mały, ta wolność nie była oczywista. Dziś nikt nie potępi Radwańskiej za to, że sobie skróciła spódniczkę od olimpijskiego mundurka. Czterdzieści lat temu w najlepszym razie wybuchłaby awantura. Ale za miniówę mogłaby też nawet zostać opluta na ulicy. Teraz bohaterkami kultury masowej są kobiety, które się odsłaniają. Od gwiazd mangi w mini-mini-mini, przez „Słoneczny patrol” w bikini, po ministry na wysokich obcasach, w krótkich spódniczkach i głębokich dekoltach. Dla części samców to oczywiście jest problem (dla żyjących w celibacie zwłaszcza), ale każda wolność jest dla kogoś problemem. Musimy sobie z tym radzić. Dla mnie to jest OK. Nawet bardzo dobrze. Tak trzymać! Nie chodzi o to, że roznegliżowane dziewczyny wyglądają fajnie. Jedne wyglądają fajnie, a drugie fatalnie. Chodzi o to, że czują się dobrze.

Ładni mają lepiej

Świat jest lepszy, gdy ludzie są zluzowani. Czy są zluzowani, widać zaś między innymi po stroju. Bo żeby się zluzowali, muszą afirmować siebie. Nie muszą się w samych sobie kochać, ale muszą się ze sobą pogodzić. Także ze swoim ciałem, gdy nie jest ono najpiękniejsze na świecie. Łatwiej nam się ogólnie zluzować, gdy czujemy się akceptowani w naszej fizyczności, choć nie wyglądamy jak Wenus czy Adonis. W relacjach ściśle prywatnych to ma mniejsze znaczenie. Kobiety i mężczyźni mogą mieć wiele zalet z nawiązką równoważących estetyczne niedoskonałości. Nie będę wymieniał nazwisk, ale są tysiące znanych publicznie dowodów, że brzydal czy brzydula mogą być prywatnie kochani nie mniej niż „najpiękniejsi”, a niechluj może mieć większe branie niż arbiter elegantiarum.

Problem jest w sferze publicznej. Nie tylko w Polsce. Ale w Polsce bardziej, bo u nas wciąż jest słabo uświadomiony. Chociaż istnieje na ten temat wielka literatura, na czele z wydaną po polsku biblią współczesnego beautyzmu, „Przetrwają najpiękniejsi” autorstwa Nancy Etcoff, profesorki Harvard Medical School.

Wiadomo, że ładni mają generalnie lepiej. Kilka lat temu Warszawa huczała od plotki, że wyrzucając wiceszefa MSZ za drzwi, prezydent krzyczał przy ludziach: „cała twoja kariera z tego, że jesteś ładny”. Statystycznie to jest prawdopodobne. Ładni szybciej awansują, częściej dostają podwyżki, łatwiej się im wybacza, towarzysko są zwykle bardziej atrakcyjni i do pewnego poziomu ładności mają większą siłę przekonywania. W zasadzie bez względu na płeć.

Z tego powodu od pracowników pierwszego kontaktu (z okienek, zza lady, z rozmaitych salonów) pracodawcy żądają, by wyglądali ładnie. Jeśli mają mundury, to zwykle są one tak projektowane, by widok był ładny w miarę możliwości bez względu na zawartość. Linie lotnicze są tu bezwzględnymi królami. Jak załoga idzie przez lotnisko, to kobiety oglądają się za pilotami, a mężczyźni za stewardesami. Albo raczej za ich mundurami, które maskują osoby będące w środku.

W telewizji, banku, urzędzie, dużej korporacji powaga stroju wyraża poważny stosunek pracownika do poważnego statusu instytucji. Garnitur, krawat, buty na skórze są jak mundur żołnierza czy kolejarza. Mówią: jestem trybem maszyny. Nie jestem sobą. Jestem funkcją, którą mi powierzono. W oświacie, nauce, medycynie też tak było jeszcze kilkadziesiąt lat temu.

Na zachodnich uniwersytetach to się skończyło dokładnie 45 lat temu. Z miesiąca na miesiąc studentów – wkrótce też profesorów – w krawatach zastąpili studenci i profesorowie w swetrach, a później w bluzach od dresu. Znaczyło to, że uczelnie przestały być środowiskiem socjalizującym elity do funkcjonowania w kompetencyjnej hierarchii, a stały się miejscem rozwijania i doskonalenia indywidualistycznego, dążącego przede wszystkim do samorealizowania się, kreatywnego „ja” wyrażanego także stylami konsumpcji – między innymi ubiorem.

Pokolenie ’68 przeniosło nową mowę stroju do innych dziedzin życia. Porównajcie wygląd Beatlesów na okładkach „Please, Please Me” i „Let It Be”, czyli ich pierwszej (1963) i ostatniej (1970) płyty. W niespełna dekadę od czarnych krawacików, grzecznych garniturków i grzywek, do włosów po ramiona i kolczyków w uszach. W ciągu tych kilku lat show-biznes przestał być narzędziem kontroli społecznej i stał się zarzewiem twórczego nieładu.

Dwadzieścia lat później fala „wyzwolonego ja” dotarła do gospodarki. Globalni guru biznesu nowej generacji – Gates, Branson, Jobs, Wozniak – wyglądają tak, że dwie dekady wcześniej nie wpuszczono by ich do porządnego klubu. Wszyscy wiedzą, że każdy z nich radzi sobie w biznesie. Ale miliony ludzi sobie radzą. Wyróżnikiem jest nietuzinkowa osobowość produkująca nietuzinkowe pomysły, zewnętrznie wyrażająca się nietuzinkowym wyglądem lub stylem życia.

Cztery wzory na ubiory

Solidność wciąż jest ważna, ale w hegemonicznej narracji kluczem do prawdziwego sukcesu jest wyzwolona z konwencjonalnego myślenia twórcza osobowość. Dzięki temu także polscy przedsiębiorcy (np. Jan Kulczyk) i ważni prezesi (Krzysztof Kilian z PGE, Piotr Niemczycki z Agory, Bruno Valsangiacomo z ITI) mogą dziś, bez straty dla interesów, wyglądać jak Mikołaj Kopernik, impresjonistyczni malarze albo Fryderyk Chopin.

Czterdzieści lat temu nikt by nie powierzył majątku człowiekowi nieostrzyżonemu i nieogolonemu. Ani nawet biznesmenowi, który, jak Zygmunt Solorz-Żak, przychodzi na przyjęcie w trampkach. I nikt by nie zaufał gazecie, której naczelny (jak Adam Michnik) idzie do prezydenta w sandałach. Dziś przeciwnie. Na szczycie społecznych hierarchii trampki i sandały – podobnie jak długie włosy, sweter, trzydniowy zarost, dżinsy – sugerują niepokorną, twórczą osobowość i wyzwalającą moc pieniądza lub prestiżu pozwalającą na swobodne kreacje, czyli uwolnienie „ja”. W konsumpcji i w pracy. W wielu branżach jest to poszukiwany towar.

Pod względem stroju społeczeństwo podzieliło się z grubsza na cztery statusowo funkcjonalne grupy. l Jedni są tak nisko, że ich wygląd nie ma specjalnego znaczenia. Zbyt ciężko walczą o życie, by się przejmować fryzurą i strojem. Drudzy są tak wysoko, że nie ma znaczenia, jak się golą, strzygą, ubierają. Nikt im nie może niczego narzucić. To oni narzucają. l Trzecia grupa jest obok. Dawniej nazywano ją cyganerią. Tworzyli ją artyści i artystyczne dusze żyjące na rubieżach systemu. Dziś „obok” żyje nie tylko większość „klasy kreatywnej”, ale też duża część ludzi biznesu, którzy satysfakcję czerpią nie tyle z zamożności, co z poczucia, że nikt nie może im kazać, sami są sobie szefami, pracują, jak chcą, wyglądają, jak chcą. l Jest wreszcie czwarta grupa: liczne i dwupłciowe plemię zdyscyplinowanych gangowców (od slangowego gang, czyli garnitur) pędzące żywot w korporacyjnych, urzędniczych, służbowych mundurkach i mundurach. Od polityków i urzędników po bankowców i akwizytorów. Czasem trochę mi ich szkoda. Zwłaszcza kiedy, jak teraz, panowie smażą się w krawatach, a panie w rajstopach. Bardzo nie zazdroszczę.

Dreskodowy czwórpodział mówi coś o czasach i społeczeństwie. Zwłaszcza o społecznej dystrybucji osobistej wolności, wyrażanej m.in. kulturowo legitymizowanym stosunkiem do konwenansu. W trzech pierwszych grupach wartościami organizującymi są swoboda i indywidualna ekspresja. W czwartej rządzi struktura i dyscyplina. Jeżeli biznes jest podporą systemu, to gangowcy są jego sztywnym kręgosłupem. Jak urzędnicy w Prusach, partyjny aparat w realsocjalizmie, armia w Korei Północnej. Kiedy przychodzą upały, gangowcy ze szczerą wdzięcznością snują w telewizjach wzruszające historie o dobrych szefach, którzy pozwolili im pracować bez krawatów, a nawet bez marynarek, a paniom bez rajstop.

Popołudniami dwie strony czwórpodziału spotykają się, odbierając dzieci z przedszkola lub robiąc zakupy w galerii. Gangowcy latem przypieczeni, a zimą wymięci. Krawaty rozluźnione. Rozpięte kołnierzyki koszul od garniturów. Poniżej mundurowych garsonek na damskich stopach miejsce szpilek zajmują buty do biegania. Teraz są pół funkcją i pół sobą. Jak mityczne fauny, pół ludzie pół kozły.

Ta sytuacja oddaje podwójną naturę społeczeństw późnej nowoczesności. Z jednej strony trwająca wciąż eksplozja wyzwolonego „ja”, hedonizmu, indywidualizmu otwierającego przestrzeń nieznanej w dziejach, napędzającej wzrost kreatywności. Z drugiej totalitarna struktura współczesnej wielkiej korporacji, stanowiącej podstawę światowej gospodarki. Z trzeciej demokratyczne państwo i jego instytucje, miotane między sprzecznymi gramatykami kultury. Między swawolnym, anarchizującym luzem a dyscypliną potężnych, bezosobowych struktur. Dialektyka tych nurtów stworzyła ekonomiczne i cywilizacyjne sukcesy paru ostatnich dekad.

Kobieta bardziej prywatna

Z grubsza w tym miejscu pojawia się problem krótkich spodni. Konkretnie męskich krótkich spodni. Bo kobiety w ramach emancypacji wywalczyły sobie prawo do kusych strojów. Ładne czy brzydkie – z kilkucentymetrowymi wyjątkami mogą publicznie odsłaniać, co chcą. Nikt poza betonem konserwy już nie śmie się na to oburzać. Nie wyobrażam sobie, żeby jakiś mężczyzna odważył się dziś skrytykować głębokie dekolty i krótkie szorty czy spódnice kobiet, pisząc o odrażającym, nieapetycznym widoku tłustych, spoconych ud oraz ramion albo obwisłych biustów, ledwie zakrytych koszulkami na symbolicznych ramiączkach. Feministki i feminiści daliby takiemu do wiwatu. I słusznie. Tylko korporacja może dziś bezkarnie wtrącać się do kobiecego stroju. O nas można wszystko bezkarnie powiedzieć i napisać. My, mężczyźni, zostaliśmy w tyle. Ale właściwie dlaczego?

Na pewno ma coś do rzeczy to, że kobiety z dobrych historycznych powodów zyskały status społecznej mniejszości w nowoczesnym świecie, kulturowo chronionej przed przemocą (także symboliczną) męskiej, rządzącej od pradawna „większości”. Ale większe znaczenie ma chyba dialektyka późnej nowoczesności, rozpiętej między coraz bardziej swobodnym „ja” a coraz bardziej totalną strukturą, między ekspresją a dyscypliną, między publiczno-formalnym a prywatno-wyzwolonym.

W tradycyjnej kulturze kobieta należała do sfery prywatnej, a mężczyzna do sfery publicznej. Kobieta to był dom, a mężczyzna – świat. Nominalnie ten podział został na Zachodzie zakwestionowany, ale z tyłu głowy siedzi. To sprawia, że w dialektyce współczesnej kultury kobieta w większym stopniu należy do porządku uwolnionego „ja”, a mężczyzna do porządku formalnej struktury. Kobieta może bardziej być sobą, a mężczyzna musi bardziej być funkcją.

Chłopaki nie płaczą. Chłopaki się nie pocą. Chłopaki nie mają nóg. Mają nogawki z nieznaną zawartością. Ramion też chłopaki nie mają. W miejscu, gdzie kuse ramiączka odsłaniają kobiece ramiona, prawdziwe chłopaki mają grzbiet koszuli, a lepiej marynarki. I ewentualnie także epolety. Tam, gdzie kobieta ma dekolt, chłopaki mają krawat, a przynajmniej szczelnie zapiętą koszulę albo sięgającą szyi podkoszulkę. Tam, gdzie kobieta ma ozdobione sandałkami stopy, my – bez względu na temperaturę – mamy skarpetki i skórzane buty.

Na straży tej genderowej różnicy (jednej z ostatnich w porządku kultury) stoi potężne, ponadideologiczne tabu. Feministki raz tylko zawarły sojusz z moherem. Była to koalicja uśmieszków i chrząknięć, gdy Wojciech Olejniczak sfotografował się w nie dość wysoko zapiętej koszuli, spod której wystawał fragment owłosionego torsu. Rozumiem, że owłosione torsy, łydki, ramiona itp. mogą się komuś nie podobać. Ale nie wyobrażam sobie podobnych reakcji, gdyby w seksualizującej sesji wystąpiła kobieta. Nawet jeżeli jakiś fragment jej ciała też mógłby się komuś nie podobać. Nie wierzę w realność idealnej równości. Także między płciami. Ale ta akurat nierówność wydaje mi się idiotyczna. Bo kompletnie niczemu nie służy.

Prawo do sandałów

Nie marzę o świecie, w którym wszyscy będą piękni lub zamaskowani (ukryci w piwnicy, zakwefieni). Nie cierpię reklam sugerujących, że pryszczaci nie powinni zdejmować motocyklowych kasków, człowiek z fałdą tłuszczu powinien przed wyjściem na plażę przejść odchudzającą kurację, a żona znów pokocha łysego, pod warunkiem, że zrobi on sobie implant owłosienia lub użyje cudownego szamponu, który sprawi, że mu łysa czaszka porośnie lwią grzywą.

Jeżeli o jakimś świecie marzę, to raczej o takim, w którym ludzie możliwie dobrze się czują, a niekoniecznie dobrze wyglądają. Oczywiście, w ładnym otoczeniu żyje się przyjemniej, a ludzie są częścią naszego otoczenia. Jestem szczerze wdzięczny tym wszystkim, którzy – często dużym wysiłkiem – je zdobią. Ale – bez względu na wzorce piękna – jako wyjątkowo zróżnicowany gatunek nigdy nie będziemy świata naszym wyglądem wyłącznie upiększali. I, żeby się bez sensu nie stresować, nie powinniśmy czuć się w tej sprawie nadmiernie zobowiązani.

Z dwojga złego wolę, aby ludzie trochę świat swoim wyglądem szpecili, niż żeby go psuli frustracjami. Beautyzm wydaje mi się tak samo idiotyczną, niesprawiedliwą, szkodliwą i dysfunkcjonalną społecznie formą dyskryminacji, jak seksizm, ageizm, rasizm.

Dlatego nie ustąpię. Nie cofnę się o krok. Prawa do krótkich spodni, sandałów, życia bez krawata będę bronił jak niepodległości. Nie mam łydek ani piersi jak Natalia Siwiec. Nawet depilacja dużo mi nie pomoże. Zdążyłem się z tym pogodzić. Ale czy to wystarczający powód, żebym latem, wychodząc prywatnie do sklepu, smażył się jak bogobojna Iranka pod czujnym okiem ajatollahów miejskiego dreskodu?

 

Polityka 32-33.2012 (2870) z dnia 08.08.2012; Temat tygodnia; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Precz z ajatollahami dreskodu!"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną