Historii nie tworzą bogowie, lecz ludzie, którzy do swojej wielkości dochodzą nieraz zygzakami i którzy mają jakieś życie prywatne i intymne, czasami dość skomplikowane. I którzy noszą w kieszeniach „brudne, wilgotne chustki do nosa”. Na postumentach miejsce należy im się za to, co zrobili wielkiego i heroicznego, ale w ich życiorysach zdarzają się też wątki mniej chwalebne czy całkiem ciemne. Rzecz w tym, by tego rodzaju wiedza nie przesłaniała wielkości dokonań i zasług. To jakaś zbiorowa neuroza każe widzieć postaci tylko w czarno-białej tonacji, gdzie reaguje się histerią na każdy półcień, szarość, rysę na pomniku.
Narodowy infantylizm w postrzeganiu przeszłości polega na chęci obcowania wyłącznie z aniołami i demonami, z baśniową krainą dobra i piekielnego zła. Szara strefa jest w takim ujęciu domeną ludzi małego serca, wynika z moralnego relatywizmu, a może i zdrady. Prawdziwy, pełny obraz postaci jest odrzucany, jako poznawczy dysonans, który narusza ugruntowaną i oswojoną już wizję, pełniącą w dodatku często jakąś terapeutyczną rolę w leczeniu narodowych traum. Gorąca obrona własnych bohaterów wiąże się zresztą często z próbami zrzucenia z cokołów bohaterów ideowo obcych.
Znany brytyjski historyk i zagorzały konserwatysta Paul Johnson w swojej książce „Intelektualiści” (wydana w Polsce w 1994 r.), która stała się wzorem dla wielu polskich prawicowców, prześledził życie prywatne największych oświeceniowych i postoświeceniowych (apage satanas!) europejskich myślicieli i twórców. I odkrył w nim rzeczy haniebne i wstydliwe. Rousseau, Marks, Ibsen, Lew Tołstoj, Bertolt Brecht, Bertrand Russel, Jean-Paul Sartre… Zawyrokował zatem, że należy ich wyrzucić z bibliotek i naszej pamięci, nie wolno do nich sięgać i na nich się wzorować, koniec.