Sobotnia kulminacja była wielka, prawie równa tej, jaką potrafił wywołać rok temu ojciec Tadeusz Rydzyk. Hasła zaskakująco podobne, bo choć o Telewizję Trwam tym razem nikt nie wołał, to o odejście rządu – jak najbardziej. Piotr Duda coraz bardziej przypomina Jarosława Kaczyńskiego powtarzającego, że Tusk musi odejść i że to najgorszy rząd. Pod sztandarami i transparentami związkowymi skrzyknęli się wszyscy – od intelektualistów z klubów „Krytyki Politycznej” po Solidarnych 2010 walczących o „smoleńską prawdę”.
Największym wygranym jest chyba przewodniczący OPZZ Jan Guz, który wreszcie rozwinął skrzydła. Radykalizował się z wystąpienia na wystąpienie, aż zapowiedział, że zablokuje cały kraj – wszystkie drogi i autostrady też. Jednak nastroju rewolucyjnego jak nie było, tak nie ma, chociaż tym razem jakość demonstrowania, zwłaszcza organizacja i porządek, robiły wrażenie.
Duda i jego związkowi koledzy największy kłopot sprawili Jarosławowi Kaczyńskiemu, który nie bardzo mógł się w tej sytuacji odnaleźć. Działacze PiS dostali nawet formalny zakaz uczestnictwa w tym wydarzeniu pod pozorem, że partia ta nigdy nie pójdzie z Millerem. Miller jednak nigdzie nie poszedł, SLD wydał zdawkowe oświadczenie, że się solidaryzuje. I zaczął się kłopot. PiS potrzebuje Solidarności jako struktury wyborczej, ale sam Duda bywa czasem zbyt samodzielny i widać, że szybko rośnie u niego apetyt na władzę. To się Kaczyńskiemu nie może podobać. Zdecydowanie bardziej podobał się Janusz Śniadek, który teraz może już tylko usłużnie trzymać parasol nad prezesem Kaczyńskim i nie jest to parasol polityczny, ale zwyczajny przeciwdeszczowy. Ta symboliczna scena sprzed Kancelarii Premiera powinna być dla Piotra Dudy przestrogą.
PiS manewrowało więc mało czytelnie: nieobecność podczas głosowania nad nowelą budżetu budzi raczej skojarzenia z nieróbstwem sejmowym niż z protestem przeciwko uciskowi ludzi pracy i pogrążaniu Polski w kryzysie.