Wiadomo, że frekwencja w referendum była zasadniczym warunkiem zwycięstwa lub przegranej dwóch ścierających się od lat w Polsce formacji, Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej. Zwycięska bitwa warszawska miała stać się znaczącym krokiem PiS do objęcia władzy w 2015 r. Dziwiła zatem postawa wielu z tych, którzy są po przeciwnej niż PiS stronie barykady i których sam PiS z pewnością ma za nic, a jednak nie chcieli zauważyć, o co w referendum naprawdę chodziło.
Stąd protesty przeciwko wezwaniu Tuska, w końcu partyjnego lidera, do niebrania w referendum udziału, mimo że kiedyś z podobnym apelem zwrócił się do mieszkańców Łodzi Jarosław Kaczyński i mimo że absencja przy urnach jest jak najbardziej formą głosowania, gdy próg frekwencyjny decyduje o ostatecznym wyniku. Ujawnił się specyficzny rygoryzm w traktowaniu demokratycznych procedur, ich absolutyzowanie bez wzięcia pod uwagę kontekstu. Referendum było bezrefleksyjnie rekomendowane jako „święto demokracji”, w którym wzięcie udziału jest obywatelskim obowiązkiem, bo nie można zlekceważyć podpisów 200 tys. ludzi. Teraz ten sam ton pojawia się w przypadku spodziewanego referendum w sprawie obowiązku szkolnego dla sześciolatków – przecież milion ludzi tego chce. Ale, można odpowiedzieć, pozostałe kilkadziesiąt milionów nie podpisało się pod tym wnioskiem.
Brak tu zrozumienia, że to po prostu formy lobbingu – politycznego i społecznego. Jakaś grupa chce z różnych powodów coś załatwić, my się z tym nie zgadzamy, a zatem wnioskodawcom nie pomagamy, wybierając najbardziej efektywną, a więc racjonalną formę „niepomagania”. I Kaczyński, i Tusk działali zatem w pełni racjonalnie, kiedy wzywali do ignorowania referendów dla nich wrogich i zachęcają do udziału w referendach im sprzyjających.