Także propozycje dotyczące leczenia chorych na raka nie stanowią noblowskiego odkrycia (niedawno dokładnie je opisaliśmy, POLITYKA 6). Zwiększyć kompetencje lekarzy rodzinnych, żeby mogli kierować pacjentów na badania diagnozujące nowotwory; znieść limity na leczenie onkologiczne; skrócić czas od diagnozy do rozpoczęcia kuracji, aby nie był dłuższy niż 9 tygodni. Uzbroić chorych w kartę pacjenta onkologicznego; dać im indywidualnych opiekunów kuracji itd. Super! Ale poza ministrem nikt chyba nie wierzy, że to wszystko można zrobić bez dodatkowych pieniędzy.
Minister optymistycznie zakłada, że szpitale przestaną chorych, także na raka, kłaść do łóżek o wiele częściej, niż to się dzieje w innych krajach i niż to ma sens, dzięki czemu będzie możliwość przesunięcia prawie 700 mln zł z hospitalizacji na leki. To naruszy jednak interesy wielu placówek, więc pytanie: jak się ich zmusi do „przesunięcia”? Kolejne pytanie: kto zapłaci za nielimitowane badania diagnostyczne mające wykryć raka i kto te badania wykona? Przecież łatwo sobie wyobrazić zlecanie takich badań na wszelki wypadek (zwłaszcza że wykrycie raka ma być premiowane) i nowe gigantyczne kolejki do tomografów czy USG. Chyba że jednak będą jakieś ograniczenia. Ale jakie?
Na razie minister powiedział, jak być powinno. I tu zgoda. Teraz środowisko medyczne czeka na odpowiedź, jak to wszystko wprowadzić w życie i za co? Bo może się okazać, że rak, skierowany przez ministra na szybką ścieżkę, idzie wspak.