[Artykuł ukazał się w POLITYCE 19 stycznia 2016 roku]
Najwyraźniej Zbigniew Ziobro, któremu udało się przez niegramotność Platformy nie stanąć przez Trybunałem Stanu za nadużycia władzy z lat 2005–07, dokładnie przeczytał uzasadnienie tamtego wniosku. I teraz postanowił stworzyć prawo, które pozwoli mu, a także jego ludziom nadzorującym pracę prokuratorów, na wszystko. I przeciwko każdemu, kogo weźmie się pod lupę, kto podpadnie – opozycji, niepokornym środowiskom, przedsiębiorcom. Próbkę tego pokazał minister dekadę temu, w czasach tzw. IV RP.
Druga odsłona ministra
Ale teraz Ziobro wraca w nowej wersji, co prawda politycznie poobijany i sponiewierany, ale tym bardziej zdeterminowany, bo wie, że kolejnej szansy już nie dostanie. Przez wiele lat był pisowskim delfinem, domniemanym następcą Jarosława Kaczyńskiego, gwiazdą komisji Rywina i ulubieńcem prawicy, szeryfem PiS, notował rekordowe poparcie w wyborach. Jeszcze w 2008 r. został wiceprezesem partii. Ale nagle wszystko zaczęło się psuć. W 2009 r. został oddelegowany do Parlamentu Europejskiego, co nie było w jego przypadku nagrodą, a prezes Kaczyński ironizował, że były minister poduczy się języków. Pojawiła się opinia, że szef PiS ma dość gwiazdorzenia i sugerowania, że już czas na zmianę lidera.
Na „wygnaniu” Ziobro był marginalizowany; z pozycji następcy prezesa stał się przeciętnym europosłem, oddalonym od spraw partii, podejrzewanym o antypartyjne knucie. Zdarzały się mu oraz Jackowi Kurskiemu i Tadeuszowi Cymańskiemu wypowiedzi interpretowane w PiS jako wrogie i nielojalne. Trójka europosłów domagała się „demokratyzacji w partii”, co było odczytywane jako zamach na władzę prezesa.