Pół roku rządu Beaty Szydło: wiele mostów spalonych, nowych fanów „dobrej zmiany” nie widać
Kluczowy problem tkwi raczej w tym, że PiS obrócił przeciw sobie niemal wszystkich umiarkowanych, którzy uważali, że Polska w roku 2015 dojrzała do zmiany, a straszenie Kaczyńskim jest obciachowym, szkodliwym anachronizmem.
To mógł być rząd Beaty Szydło, Mateusza Morawieckiego, Anny Streżyńskiej albo Elżbiety Rafalskiej. I mógł spokojnie – przy stabilnej większości – realizować swoje kluczowe (i sensowne) przedwyborcze zapowiedzi. Nikt by mu na przykład nie przeszkodził w realizacji programu 500+ oraz wprowadzeniu podatków bankowego i od sklepów wielkopowierzchniowych. Albo w zapowiadanym wzmocnieniu systemowej pozycji pracownika (silniejsza Państwowa Inspekcja Pracy walcząca z patologią śmieciówek, „odczarowanie” tematu uzwiązkowienia).
Przy dobrym układzie rząd Szydło mógłby dziś już nawet robić pierwsze przymiarki do długofalowej poprawy kwestii emerytalnej albo rozbrojenia bomby kredytów walutowych. Albo redefiniować polską politykę zagraniczną w atmosferze twardego, lecz partnerskiego dialogu z przeżywającą trudny czas Unią. Taki rząd PiS swoich nieprzejednanych krytyków miałby tak czy inaczej. Ale nie byłoby ani KOD, ani płynących z zagranicy oskarżeń o skręcanie Polski w kierunku autorytaryzmu. A nawet gdyby były, to w dużo mniejszej skali.
Ale PiS zdecydował się na inne rozwiązanie. Z własnej i nieprzymuszonej woli rząd stał się rządem Kaczyńskiego, Ziobry i Macierewicza. Eskalującym rozpoczęty przez PO-PSL konflikt o Trybunał Konstytucyjny. Oddającym w ręce ministra sprawiedliwości, który lubi ręczne sterowanie, zdecydowanie nadmierne kompetencje. Ograniczającym niezależność służby cywilnej. Czy wreszcie wymieniającym kadry w spółkach skarbu państwa w tempie Blitzkriegu, przy której stara zasada TKM („Teraz, k…, my!