Spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z Viktorem Orbánem w Krynicy otworzyło nowy rozdział w stosunkach polsko-węgierskich. Obaj przywódcy przyznali, że kierują się podobnymi wartościami i scenariuszem.
Warto w takim razie przyjrzeć się bliżej pewnym nieoczywistym prawidłowościom. Rzucają one nowe światło na politykę naszego rządu, która mogłaby się na pierwszy rzut oka wydawać nieprzemyślana i krótkowzroczna. Warto też zdawać sobie sprawę z jednej, istotnej różnicy, która przesądza o tym, że wypadki na Węgrzech potoczyły się szybciej i z mniejszymi przeszkodami niż w Polsce.
Jak to się stało, patrzymy dzisiaj po sobie, że Węgrzy tak łatwo dali sobie wydrzec demokrację? Pytanie to wybrzmiewało zarówno podczas zeszłotygodniowego Nadzwyczajnego Kongresu Sędziów, na którym głos zabrał były prezes węgierskiego Sądu Najwyższego sędzia András Baka, przez Gazetę Wyborczą nazywany niemalże „węgierskim Rzeplińskim”. Baka wszczął precedensowy proces przeciwko własnemu państwu, kiedy rząd Orbána zlikwidował Sąd Najwyższy.
Ale te same pytania stawiają ludzie kultury (która na Węgrzech jest równie narodowa, jak w planach wicepremiera prof. Glińskiego), zwłaszcza gdy słuchają radosnych zapowiedzi wspólnej kradzieży koni z unijnej stajni i kontrrewolucji, która jednak będzie rewolucją. (Jak to się stało, że Węgrzy demokratycznie wybrali na premiera człowieka, który takie rzeczy mówi publicznie? Na naszą korzyść przemawia fakt, że przecież Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz i inne istotne dziś postacie życia publicznego w kampanii wyborczej pozostawały „schowane”, a PiS przedstawiało się jako partia umiarkowanie konserwatywna i rozsądna… ).
Jak to się dzieje – pytają wreszcie prawicowi publicyści i politycy – że instytucje europejskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski, Rada Europy, tak się czepiają Polski, a Węgrom dawały spokój? Oczywiście istotną częścią odpowiedzi na to pytanie jest fakt, że Fidesz Viktora Orbána należy do Europejskiej Partii Ludowej, politycznej rodziny chrześcijańskich demokracji, bardzo wpływowej, która nie chciała skandalu na własnym łonie.
PiS nie może liczyć na takie wsparcie, a po Brexicie nie będzie mógł liczyć także na brytyjskich torysów (wpływy rodzin politycznych z grubsza liczą się wedle tego, która z nich ile ma unijnych rządów. Towarzyszy temu oczywiście odpowiedni odsetek europosłów). Może to dlatego od samego początku PiS denuncjowało polskich ludowców (PO i PSL) jako eurodonosicieli. Zresztą wiemy, że polscy członkowie EPL czynili owocne wysiłki, żeby pewne naprawdę niewygodne debaty odwołać – między innymi debatę o prawach kobiet w Polsce.
Ale wpływami politycznymi daje się załatwić tylko niektóre sprawy. Węgry natomiast zostawiono w spokoju na całym froncie. Kiedy Viktor Orbán przejmował władzę w 2010 roku, stery władzy nad Dunajem były, by tak rzec, gorącym kartoflem. Poprzedni, socjaldemokratyczny rząd Ferencsa Gyurcsányiego nie poradził sobie z polityką zaciskania pasa.
Oszczędności narzuciła Węgrom Trojka (Komisja Europejska, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy) po głośnej aferze z 2006 r., kiedy niedługo po wyborach, do wiadomości publicznej „przeciekły” nagrania z zamkniętego spotkania partyjnego, podczas którego Gyurcsány przyznał, że na potrzeby kampanii wyborczej podawano do publicznej wiadomości nieprawdziwe dane dotyczące stanu państwa; wyszło na jaw, że prawdziwy deficyt finansów publicznych sięgał – według różnych źródeł – od 5,5 proc. do 10 proc.
Instytucje wkroczyły; Gyurcsány rozpisywał referenda w sprawie narzucanych oszczędności, które przegrywał; w końcu Węgrzy zmienili polityczną opcję na taką, która wydawała się mieć dobre odpowiedzi – chadeckiego Orbána. Rządy Orbána charakteryzuje tendencja do zamykania możliwości stawiania pytań – ograniczenia wolności prasy, demontażu Trybunału Konstytucyjnego, obniżania jakości edukacji, a także… przekonwertowania długu instytucjonalnego na pożyczki z rynków prywatnych, co nie tyle uzdrowiło gospodarczą sytuację Węgier (niezbyt optymistyczną), co zamknęło możliwość wtrącania się zachodnich instytucji w wewnętrzną politykę gospodarczą tego kraju.
W politykę wewnętrzną na innych frontach Europa nie wtrącała się już wcześniej – zakładając, że czasowe odejście od demokratycznych reguł ma pomóc w spłacaniu długów, a przecież pożyczka z MFW to wystarczający instrument kontroli.
Skoro więc od czasu przejęcia rządów przez Prawo i Sprawiedliwość obserwujemy szereg decyzji gospodarczych, które mogą budzić co najmniej zdziwienie; skoro różne wskaźniki idą w dół, a rekomendacje agencji ratingowych nie są brane pod uwagę; skoro zdemontowano zdolność kontrolną Trybunały Konstytucyjnego, który w założeniu mógł opierać decyzje w sprawie reform na ewaluacji skutków gospodarczych tej czy innej ustawy, to nie można wykluczyć, że chodzi tu nie tyle o ekonomiczne eksperymenty czy źle zrozumiane dobro kraju. Może – w tym miejscu spekuluję – choć o rozmyślne wprowadzanie brakującego elementu „scenariusza węgierskiego”.
Polska jako kraj w świetnej kondycji gospodarczej, na dobrej drodze od bycia gospodarką rozwijającą się do gospodarki rozwiniętej, to z punktu widzenia interesów Unii Europejskiej istotny sojusznik, który nawet pod tymczasowo niekomunikatywnymi rządami stanowi istotny fragment europejskiej układanki.
Ale Polska „w ruinie”, gospodarczo trudna, skazana na pożyczki z Chin i innych niedemokratycznych źródeł, z dużo większym prawdopodobieństwem będzie pozostawiona samej sobie, jak w swoim czasie Węgry. Tylko taka Polska będzie sobie mogła uprawiać kulturalną kontrrewolucję, illiberalizować demokrację, i podziwiać Władimira Putina…
No, właśnie.