Zapomnijmy na chwilę o napaści na Trybunał, która udramatyzowała bezczynność, podobnie jak katastrofa smoleńska pokryła gęstymi emocjami senną epokę Tuska. Zapomnijmy o mocnych słowach, które padają. Skupmy się na czynach, na materii rządzenia, na decyzjach państwa. Odarta z retoryki pisowska rewolucja jest anemiczna i płytka. Zmiany są wyłącznie kadrowe, a nowe kadry poprzestają na wywieszeniu nowych sztandarów, czyli wygłoszeniu kilku wersów pisowskiej litanii. Ta rewolucja jedynie mówić potrafi.
Premier i prezydent nie robią nic poza wypełnianiem administracyjnej rutyny. Miarą ich bezczynności jest zmiana kryteriów w ich ocenie. Kiedy rok temu władzę brał prezydent, jego przeciwnicy i zwolennicy głęboko wierzyli, że jego celem jest wywrócenie stolika. Pierwsi z tego powodu wpadli w panikę, drudzy go niemal wielbili. Minął rok i nikt już nie mówi o radykalnych czynach. Krytycy prezydenta zarzucają mu bezwolność wobec prezesa, zwolennicy chwalą za lojalność wobec własnego obozu. Obie strony wskazują różne oblicza tego samego – prezydenckiej bierności.
Podobnie jest z panią premier. Kiedy została mianowana, po obu stronach panowało przekonanie, że ruch jest drapieżny, bo pod nowym szyldem Kaczyński będzie mógł pójść dużo dalej. Nie będzie skrępowany odium społecznej niechęci. Po roku o drapieżnych czynach nikt już nie mówi. Kaczyński użył szefowej rządu nie jako tarana zmian, ale jako narzędzia do utrzymania kontroli nad swoim obozem.
Spełniło się to, co – znając Kaczyńskiego – łatwo było przewidzieć. Osoby premiera i prezydenta zostały wybrane nie z powodu swoich atutów, ale słabości. Nie po to, aby władza mogła więcej, ale aby lider obozu czuł się pewniej.