Artykuł w wersji audio
Oddajmy na chwilę głos szefowi PiS: „Zagrożenie, które jest przed nami: możemy się potknąć o własne nogi. Najwyższy czas kończyć »bankietowanie« i świętowanie po zwycięstwie. Jesteśmy pod szczególnym nadzorem. Musimy być jak żona Cezara”. To słowa Jarosława Kaczyńskiego z wyjazdowego posiedzenia klubu PiS w Jachrance pod Warszawą. Prezes mobilizował partię kilkanaście godzin po tym, gdy Beata Szydło zapowiedziała rekonstrukcję rządu i ogłosiła, że „czas złotych chłopców w spółkach Skarbu Państwa się skończył”. Słowa, które trudno interpretować inaczej niż przyznanie, że „dobra zmiana” w kadrach okazała się zmianą złą. Jeden z byłych posłów PiS określił rzecz dosadnie: „zrobił im się gnój”.
Jak duży, pokazuje historia z państwowej spółki EuRoPol Gaz, która zarządza gazociągiem jamalskim. Jej władze dzieliły niedawno 2 mln zł w ramach nagrody za zysk z 2015 r. Po kilkaset tysięcy złotych – co ujawniła „Rzeczpospolita” – trafiło do prezesów i członków rady nadzorczej. Zupełnie zrozumiałe, gdyby nie to, że prezesi zostali powołani na początku tego roku, a członkowie rady przepracowali w 2015 r. ledwie kilka dni. Ich poprzednicy, którzy wypracowali zysk firmy, nie dostali złotówki. Ta historia wywoła poruszenie na samym szczycie Prawa i Sprawiedliwości, stając się kolejnym argumentem za rozprawą z odpowiedzialnymi za błędy i wypaczenia. Gdy sprawa dotarła do samego prezesa, nagrodzeni zdecydowali się oddać pieniądze na cele charytatywne.
„Złoci chłopcy” i ich „brudne sieci”
Kaczyński domaga się zdecydowanej korekty, więc nowa fala czystek sięga od stanowisk ministerialnych, przez wojewodów, po menedżerów państwowych firm. Fala zwolnień już dosięgła protegowanych zawieszonego rzecznika MON Bartłomieja Misiewicza pracujących w Polskiej Grupie Zbrojeniowej. Według „Rz” pracę w PGZ z powodu „restrukturyzacji” straci około 40 osób, których rekomendował. Ze stanowiska wiceprezesa zwolniony został już Radosław Obolewski, czyli związany z klubami „Gazety Polskiej” mąż właścicielki słynnej apteki Aronia w podwarszawskich Łomiankach, gdzie pracował wcześniej i on, i sam Misiewicz.
Jednak lista z nazwiskami osób, których dosięgnie karząca ręka partii, obejmuje głównie ludzi związanych z odwołanym ministrem skarbu Dawidem Jackiewiczem. A więc m.in. prezesów paliwowego Lotosu, energetycznego Tauronu i Energi czy zakładów azotowych w Kędzierzynie-Koźlu. Zagrożony ma być też prezes Lotu. W sumie kilkanaście osób na wysokich stanowiskach. Jest na niej także bliski Jackiewiczowi Adam Hofman, który choć nie zajmuje żadnego stanowiska z nadania partii, uważany był do niedawna za „głównego kadrowego”, za zgodą ministra skarbu obsadzającego państwowe stołki swoimi ludźmi. To na niego spadło największe odium za „złotych chłopców” i – znów oddajmy głos prezesowi – „cwaniaczków”, którzy opletli partię „brudnymi sieciami”.
Usunięty z PiS za „aferę madrycką” po ubiegłorocznych wyborach wrócił do gry. Założył firmę PR i rozpoczął współpracę ze spółką R4S, stworzoną przez byłego rzecznika policji i asystenta Jarosława Kaczyńskiego z czasów jego premierowania. Korzystając z bliskiej znajomości z ministrem Jackiewiczem – obaj m.in. zakładali PiS we Wrocławiu (Jackiewicz był też w grupie „madryckiej”, ale poleciał za własne pieniądze) – Hofman zyskał znaczny wpływ na obsadę najważniejszych stanowisk. Jego bliskimi kolegami są m.in. prezes Lotosu Robert Pietryszyn (mieszkali razem podczas studiów) i Energi Dariusz Kaśków, ale też kolejny uczestnik wyprawy do Madrytu, dziś członek zarządu Orlenu Paliwa Adam Rogacki. Hofman zyskał także dostęp do państwowych zleceń. R4S – jak ustaliła „Gazeta Wyborcza” – po przejęciu władzy przez PiS nawiązała współpracę z ośmioma spółkami Skarbu Państwa.
Teraz miałby być pierwszym, który położy głowę w imię walki z wypaczeniami, jakie na polecenie rządu tropi Centralne Biuro Antykorupcyjne w największych spółkach: Lotosie, Orlenie, PGZ, KGHM i Grupie Azoty (w kolejce do sprawdzenia czekają następne). Nie jest pewne, czy jedynym. Na pewno Hofman nie ma zamiaru bezczynnie czekać, aż do drzwi zapukają agenci. Dotychczas unikający dziennikarzy, nagle zaczął rozmawiać z każdym. Onetowi powiedział, że raport z kontroli CBA „wykaże rzeczywiste powiązania i afery, które będą dopiero poważnym problemem dla PiS”. Co były rzecznik miał na myśli? Może związki innej firmy PR z wicepremierem Mateuszem Morawieckim, największym konkurentem Jackiewicza w rządzie? Według „Gazety Wyborczej” spółka Pracownia (należąca m.in. do rzecznika warszawskich wodociągów z czasów stołecznej prezydentury Lecha Kaczyńskiego) realizowała projekty dla banku BZ WBK, gdy jego prezesem był Morawiecki. Dziś Pracownia współpracuje m.in. z PWPW i PKO BP. Także powiązana z senatorem PiS i założycielem SKOK Grzegorzem Biereckim Apella miała realizować wspólne projekty m.in. z PGNiG.
Hofman kropkę nad i postawił w rozmowie z „Super Expressem”, gdzie wskazał tych, którzy jego zdaniem za to wszystko odpowiadają: „minister skarbu nie podejmuje ważnych decyzji personalnych (...) bez konsultacji z najważniejszymi ludźmi w państwie”. A więc nie on ani nawet nie Jackiewicz, tylko Beata Szydło i Jarosław Kaczyński. Uderzył celnie i w sumie zgodnie z prawdą.
– Bo nawet jeśli nie wiedzieli, co się dzieje w spółkach, to i tak ich to nie tłumaczy, bo każdy, kto tylko orientuje się w pisowskich układach, zdaje sobie sprawę, że tam gdzie Jackiewicz, tam i Hofman. A tam gdzie Hofman, tam kłopoty – mówi polityk prawicy, który przyznaje, że do dziś zachodzi w głowę, dlaczego mimo to Kaczyński zgodził się wpuścić Jackiewicza do resortu skarbu. Rezultat jest taki, że PiS przeżywa największy kryzys od chwili objęcia władzy, który można porównać z sytuacją, w jakiej po ujawnieniu nagrań z rozmów w restauracjach znalazła się PO. Tyle że PiS pogrąża się na własne życzenie.
Prezes czerpie z własnego zasobu
Zagadkę przynajmniej częściowo można rozwiązać, sięgając do wypowiedzi prezesa PiS, który w sprawach polityki personalnej wszystko powiedział i przewidział już trzy lata temu. De facto była to zapowiedź stworzenia systemu podobnego do nomenklatury z czasów PRL, gdy o obsadzie stanowisk nie decydowały kompetencje, ale partyjna przynależność i lojalność wobec władzy. „Nie wszyscy będą geniuszami, nie wszyscy będą nadzwyczajnie zdolni, ale będą musieli być zdyscyplinowani, uczciwi i muszą wiedzieć, czego chcą” – te słowa padły w wywiadzie, którego Jarosław Kaczyński udzielił „Rzeczpospolitej” w 2013 r. Przypomniał je niedawno wicenaczelny „Rz” Michał Szułdrzyński, podobnie jak inne słowa prezesa: gdy pytany przez „Do Rzeczy” o obsadę stanowisk w spółkach państwowych, odpowiedział tak: „Kogo my tam mamy brać? Mamy brać ludzi, którzy nie mają z nami nic wspólnego?”. Oczywiście, że nie. Bo przecież „fachowcy z rynku” nie są wiarygodni, gdyż „szybko wchodzili w układ i żadna polityka ogólnopaństwowa ich nie interesowała”, a „my chcemy prowadzić politykę gospodarczą. (...) Musimy wobec tego czerpać z własnego zasobu personalnego”.
Najwięcej kontrowersji wywołało obsadzanie spółek Skarbu Państwa i rządowych agencji, co jest zrozumiałe, tam najwięcej jest dobrze płatnych stanowisk, ale też w których – w przeciwieństwie do posad politycznych – wyborcy oczekują wyższych kompetencji i mniejszego upartyjnienia. Spółki Skarbu Państwa to duży tort. Ministerstwo Skarbu ma udziały w prawie 400 (w 47 pakiet większościowy, w pozostałych mniejszościowy). Przyjmując wariant superminimalistyczny, że każda spółka musi mieć przynajmniej jednego członka zarządu plus trzyosobową radę nadzorczą, daje to 1,6 tys. stanowisk. Jak wyliczyło money.pl, w 2014 r. członkowie zarządów 10 największych firm państwowych zarobili średnio ponad 1,5 mln zł brutto na głowę (bez premii i nagród). Nawet przy założeniu, że ich uposażenia po niedawnej zmianie ustawy kominowej spadną, to i tak są to pieniądze, którymi mało kto pogardzi.
Zarządy i rady to jednak nie wszystko. Pod nimi są jeszcze stanowiska dyrektorów i ich zastępców – także obsadzane z klucza partyjnego. Znów minimalistycznie zakładając, że w każdej jest tylko 15 dyrektorskich stołków do obsadzenia (w firmach z mniejszościowym udziałem Skarbu Państwa jest ich zdecydowanie mniej niż w tych, gdzie państwo ma większość), daje to w sumie liczbę kolejnych 6 tys. posad. Synekury łatwo też znaleźć w setkach, jeśli nie tysiącach, firm kooperujących z gigantami, które są uzależnione od ich zamówień.
Można się było spodziewać, że PiS po objęciu władzy zacznie wymieniać zarządy i rady spółek, dziwi tempo i zakres tej zmiany. O tym, jak to „czerpanie z własnego zasobu” wygląda w praktyce, media – w tym POLITYKA i portal OKO.press – informowały od pierwszych dni nowej władzy. Prezes PiS, autor najsłynniejszego w III RP opisu mechanizmu przejmowania stołków przez polityków, powinien jednak wiedzieć, czym grozi TKM.
Długo szło w miarę gładko, jeśli nie liczyć kilku potknięć, na które przyzwyczajeni, ale i zobojętnieni wyborcy niespecjalnie zwracali uwagę. Skandale w stadninach w Janowie i Michałowicach są dobrym przykładem. Jeśli już ktoś lub coś wywołało reakcję alergiczną w kierownictwie partii, szybko zastosowane antidotum przywracało właściwy porządek, jak w przypadku kolejnego kolegi Hofmana, również bohatera z Madrytu Mariusza A. Kamińskiego, który po wyborach dostał stanowisko prezesa Polskiego Holdingu Obronnego. Ale ponieważ reakcja była silna, zaledwie dzień po nominacji Kamińskiego zmuszono, by podał się do dymisji. Dzień dłużej wytrwał w fotelu prezesa grupy PKP Bogusław Kowalski, o którym od dawna wiadomo było, że SB zarejestrowała go jako współpracownika. Więcej szczęścia ma żona ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry Patrycja Kotecka, która w marcu została szefową marketingu w firmie Link4, spółce-córce PZU. Nieprzypadkowo tam właśnie. Prezes PZU Michał Krupiński uchodzi za przyjaciela brata Ziobry, Witolda. Oboje pracują tam nadal i nic nie wskazuje na to, by to się zmieniło.
Z sieci wzajemnych powiązań między zatrudnionymi a zatrudniającymi lub rekomendującymi widać wyraźnie, że w podział stanowisk zaangażowało się wielu prominentnych polityków PiS, z samym prezesem na czele. Jarosław Kaczyński w ręce jednego ze swoich najbardziej zaufanych współpracowników Wojciecha Jasińskiego oddał Orlen, czyli perłę w państwowej koronie (jest również członkiem rady nadzorczej PKO BP). Że Jasiński ma nikłe doświadczenie menedżerskie, a zerowe w branży paliwowej i bankowości? Nie szkodzi.
Prezes, który ruga dziś swoich ludzi za kupczenie stanowiskami, delegował również „do biznesu” innych polityków PiS – Maksa Kraczkowskiego i Andrzeja Jaworskiego. Pierwszy wprost z Sejmu trafił na fotel wiceprezesa banku PKO BP z zarobkami ponad 160 tys. zł miesięcznie, drugi – zrzekł się mandatu na rzecz stanowisk członka zarządu PZU (z wynagrodzeniem ok. 100 tys. zł miesięcznie) i PZU Życie, ciągnąc za sobą byłą asystentkę na stanowisko dyrektora i członkini rady nadzorczej jednej ze spółek zależnych PZU. Wszyscy z nikłym albo żadnym doświadczeniem w branżach, za które teraz odpowiadają.
Takiego desantu z parlamentarnych ław partii rządzącej wprost do spółek Skarbu Państwa nie było nigdy. I last but not least – Jacek Kurski, czyli prezes TVP, oraz Marcin Mastalerek, były poseł PiS i rzecznik partii po Hofmanie, lider jej kampanii przed ostatnimi wyborami, który po tym, jak popadł w niełaskę u Kaczyńskiego, dostał za jego zgodą koło ratunkowe, czyli stanowisko dyrektora wykonawczego do spraw komunikacji korporacyjnej w Orlenie. Ryszard Petru przypomniał jego tweet z kwietnia 2013 r., opublikowany przez Mastalerka, gdy córka ówczesnego wicepremiera Jacka Rostowskiego dostała pracę w podległym MSZ Polskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych. Brzmiał tak: „W Polsce jest wielu bardzo zdolnych młodych ludzi, a konkursy wygrywają córeczki wicepremierów. Żenada”.
Na opinię publiczną zdecydowanie mocniej podziałały przykłady awansów tzw. partyjnych dołów lub ludzi rodzinnie powiązanych z liderami PiS. Najczęściej są to radni tej partii, działacze struktur powiatowych, członkowie Klubów Gazety Polskiej, byli lub aktualni asystenci polityków PiS, jak w przypadku Beaty Szydło, której były asystent od niedawna pełni funkcję członka zarządu lotniska w Balicach i rady nadzorczej TVP. Z kolei klasowy kolega premier z podstawówki, a potem także z partii, został szefem firmy Tauron-Wydobycie. Głośno było o Janie Marii Tomaszewskim, artyście plastyku i kuzynie prezesa, który został doradcą zarządu TVP. Inny kuzyn Konrad Tomaszewski jest szefem Lasów Państwowych, zaś przyjaciółka Janina Goss weszła do rad nadzorczych koncernu PGE i banku BOŚ. Właściwie trudno znaleźć znaczącego polityka PiS, który nie ciągnąłby za sobą rodziny, znajomych, partyjnych kolegów: brat szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego (został szefem Urzędu Kontroli Skarbowej w Łodzi), żona Ziobry, syn Ryszarda Czarneckiego (specjalista w Polskiej Grupie Zbrojeniowej), synowie ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego.
Są też nominacje, które należałoby chyba zaliczyć do kategorii „kwiatki”. Czyli ojciec makijażystki Jarosława Kaczyńskiego (szef Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa w Opatowie), były ochroniarz prezesa, Beaty Szydło i Andrzeja Dudy (szef do spraw bezpieczeństwa w Orlenie), była pielęgniarka i szefowa Klubu Gazety Polskiej w Wejherowie (rada nadzorcza Energa-Operator) czy nauczyciel wf. (szef ARiMR w Ostrowcu Świętokrzyskim). Z ostatnio zaś ujawnionych były radny PiS i właściciel baru z kebabami w Inowrocławiu (wicedyrektor w PGNiG) oraz były prawnik Zbigniewa Ziobry (kilka rad nadzorczych). Im też raczej nic nie grozi. Sieci tego „układu” najwyraźniej są czyste.
Trudno więc byłoby powiedzieć, że prezes nie wiedział, co się dzieje. Nie da się też powiedzieć, że tego „skoku na stołki” nie akceptował. Trudno też zakładać, że był zaskoczony skalą zjawiska. Jeśli już cokolwiek go zaskoczyło, to fakt, że o obsadzie najważniejszych stanowisk i podziale pieniędzy na różne zlecenia decydowały coraz bardziej niezależne od niego i jego otoczenia koterie.
Buldogi gryzą dywan
Partyjny skok na państwowe posady to oczywiście nie jest nowa dyscyplina, ale ćwiczona od lat praktyka. Jest jednak znacząca różnica skali między tym, co działo się wcześniej, także w wykonaniu PO i PSL, a tym, co robi PiS. O ile poprzednicy wyjątkowo promowali aktywnych polityków na stanowiska prezesów w spółkach państwowych (minister skarbu z PO Aleksander Grad przeszedł do spółki PGE Energia Jądrowa), w wykonaniu PiS to norma, w dodatku wdrażana bez cienia zażenowania, a wręcz z założeniem, że tak jest lepiej, bo tylko „nasi” są godni zaufania. Brak kompetencji nie jest żadną przeszkodą. Jeśli w latach ubiegłych awansowanie niekompetentnych było długo roztrząsanym wyjątkiem (Stanisław Dobrzański z PSL jako prezes Polskich Sieci Elektroenergetycznych), dziś ignorant na państwowym stanowisku staje się zasadą. Rodzi się swoista solidarność klanowo-plemienna, która każe większym zaufaniem obdarzać rodzinę i znajomych niż osoby fachowe w danej dziedzinie. Renacjonalizacja rozumiana jako odzyskanie posad przez przedstawicieli państwa wywodzących się z jednego obozu to anachroniczna praktyka, która cofa państwo o kilkadziesiąt lat.
Na przygotowanej przez Nowoczesną liście „Misiewiczów”, czyli osób, które dostały stanowiska w państwowych spółkach dzięki związkom z partią, a nie ze względu na kompetencje, widnieje 227 nazwisk. Podobną listę – z 200 nazwiskami politycznych nominantów – przygotowała PO. To oczywiście tylko ci, o których informowały media lub ludzie w mailach wysyłanych do partii Ryszarda Petru w ramach akcji „#Misiewicze”.
Po spółkach podległych do niedawna Jackiewiczowi kolejnymi punktami zapalnymi są posady rozdawane przez szefów MON i MSZ. Właściwie można by powiedzieć, że Antoni Macierewicz ma co najmniej podobny jak Dawid Jackiewicz udział w rozpętaniu burzy wokół PiS. To jego najbliższy współpracownik w resorcie 26-letni Bartłomiej Misiewicz stał się symbolem pisowskiego skoku na stołki, niczym „towarzysz Szmaciak” z czasów rządów nomenklatury PZPR. W mianowaniu go do rad nadzorczych Energi Ciepło oraz Polskiej Grupy Zbrojeniowej nie przeszkadzał brak wyższego wykształcenia, co było jednym z wymogów formalnych (zmienionych przez PGZ specjalnie dla Misiewicza). Media – m.in. OKO.press i TVN24 – wykryły, że mocno naginał rzeczywistość, twierdząc, że skończył przynajmniej studia licencjackie lub że je kontynuuje. W rzeczywistości w bazie danych warszawskiego UKSW figuruje jako „były student”. Misiewicz, uciekając przed dymisją, poprosił o zawieszenie w funkcjach pełnionych w MON, a Antoni Macierewicz tę prośbę spełnił. Nie wiadomo, jak długo będzie zawieszony.
Innym ludziom Macierewicza na stanowiskach prezesów w spółkach państwowych – m.in. w PGZ i Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych – na razie nic nie grozi, choć ich kompetencje również nie rzucają na kolana. Tym bardziej nic nie grozi samemu ministrowi, mimo że właśnie zdecydował o zlikwidowaniu swego limitu wydatków na „cele reprezentacyjne i okolicznościowe” (wynosił 179 tys. zł rocznie, czyli średnio niecałe 15 tys. miesięcznie).
Bomba tyka więc dalej, także w innych niż spółki i agencje miejscach.
Na polecenie samego Kaczyńskiego MSZ kontynuuje wymianę kadr dyplomatycznych, zastępując dyplomatów osobami bez doświadczenia, często związanymi kiedyś z IPN albo z Akademickim Klubem Obywatelskim im. Lecha Kaczyńskiego. W wojsku trwa de facto cicha pacyfikacja – po kolei odchodzą najwyżsi dowódcy awansowani przez PO, awansowani są zaś całkowicie lojalni wobec Antoniego Macierewicza oficerowie niższych szarż, dla których przygotowano szybkie awanse i wyższe uposażenia. Podobnie jest w prokuraturze, a za chwilę może być w sądach. Wszędzie najważniejszym atutem jest lojalność i – jak mówią ci, co dobrze znają realia PiS – „dobra wola”.
– Zasadniczy problem prezesa polega na tym, że jest przekonany, iż problemy w państwie wynikają tylko ze złej woli ludzi. Wystarczy więc dać byle kogo, ale z dobrą wolą. I tak katecheta zostaje szefem oddziału KRUS. Kaczyński jest głuchy na argumenty, że to się po prostu nie może udać, że oprócz woli potrzebne są kompetencje, których ci ludzie w większości nie mają – twierdzi dawny współpracownik Kaczyńskiego.
Niewątpliwe jednak jest to strategia korzystna dla prezesa i układana według jego żelaznej zasady, że najlepiej zarządzać partią przez konflikt i strach. Pozwala utrzymać „kadry” w ciągłym napięciu i niepewności – dymisja może dosięgnąć każdego, w każdym czasie. Strategia korzystna, jeśli Kaczyńskiemu uda się odbić największe samorządy, gdzie jest jeszcze więcej posad do rozdania. Ale strategia „potęgi woli” jest niebezpieczna dla partii. Jak pokazały wydarzenia z ostatnich tygodni, tam gdzie są posady i duże pieniądze, tam jest również bezwzględna walka o kontrolę nad nimi. Znane stało się już powiedzenie, że pisowskie buldogi potrafią się gryźć z taką zajadłością, że przegryzają dywan. A dlaczego mieliby w końcu nie pogryźć ręki, która ich karmi?
Przede wszystkim jednak jest to strategia dewastująca dla państwa; jak działa partyjna nomenklatura, widzieliśmy dobrze w PRL. I widzieliśmy, jak to się skończyło.