Kraj

Jak narastała groza

Prof. Grzegorz Motyka: Czy „Wołyń” podzieli Polaków i Ukraińców

Michalina Łabacz jako Zosia w filmie  „Wołyń” w reż. Wojciecha Smarzowskiego Michalina Łabacz jako Zosia w filmie „Wołyń” w reż. Wojciecha Smarzowskiego Krzysztof Wiktor/Forum Film
Rozmowa z prof. Grzegorzem Motyką, najwybitniejszym historykiem „rzezi wołyńskiej”, o tym, jak się ma wizja Wojciecha Smarzowskiego do faktów oraz co dla Polaków i Ukraińców wynika z premiery „Wołynia”.
Marsz Pamięci zbrodni wołyńskiej, Warszawa, 11 lipca 2016 r.Aleksiej Witwicki/Forum Marsz Pamięci zbrodni wołyńskiej, Warszawa, 11 lipca 2016 r.
Dr hab. Grzegorz MotykaAndrzej Rybczyński/PAP Dr hab. Grzegorz Motyka

Jagienka Wilczak: – Zapytam wprost, czy dla pana „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego to film wielki?
Grzegorz Motyka: – Oglądałem go trzy razy, choć teraz po raz pierwszy w ostatecznej wersji, jaka trafi do kin, i jestem przekonany, że jest to film wybitny. Moim zdaniem stanie się on „lekturą obowiązkową” dla każdego polskiego inteligenta.

Sądzi pan, że ten film może zmienić polsko-ukraiński dyskurs o sprawie rzezi wołyńskiej?
Przypuszczam, że już zmienił. Sprawa rzezi wołyńskiej od dawna jest częścią polskiej pamięci zbiorowej, choć dla wielu nie było to oczywiste. Dziś, dzięki filmowi Smarzowskiego, to sformułowanie staje się pewnego rodzaju oczywistością. Świadomość tego faktu niejako przymusi polityków do włożenia większego niż dotychczas wysiłku w to, by rozwiązać ten realny polsko-ukraiński konflikt pamięci, z jakim mamy do czynienia.

Dlaczego uważa pan ten film za ważny?
Trudno jest pokazać, nawet w takim długim obrazie, zawiłości historii Europy Środkowo-Wschodniej. A Smarzowskiemu, jak sądzę, to się udało. Nie rozumiem tych, którzy mówią, że w filmie nie przedstawiono zbrodni totalitaryzmu niemieckiego czy sowieckiego. Przecież możemy zobaczyć brutalną deportację z lutego 1940 r. czy codzienne nadużywanie władzy przez lokalną administrację sowiecką, która czuje się władna do wydawania nawet wyroków śmierci. A z drugiej strony mamy sceny pokazujące zagładę Żydów na Wołyniu. Przy czym – co dla mnie, jako historyka, jest niezmiernie istotne – jej przebieg jest przedstawiony wiernie: policja ukraińska bierze udział w transporcie i doprowadzeniu ludności żydowskiej do dołów śmierci, a samej egzekucji dokonują Niemcy. Uczą w ten sposób ukraińskich podwładnych technologii zbrodni.

Co istotne, zbrodnie dokonywane na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów zostały pokazane jako efekt zorganizowanej operacji, starannie przygotowanej przez OUN. Banderowcy miejscową ludność ukraińską zachęcają do wstępowania we własne szeregi i czasem wręcz przymuszają do dokonywania rzezi. Nie ma więc mowy o jakimś spontanicznym ludowym buncie. Smarzowskiemu udało się pokazać to znakomicie.

Twierdzenie, że sprawa Wołynia była przez lata przemilczana, jest przesadą, bo przecież ukazały się dziesiątki prac na temat rzezi. Zapewne jednak film zrobi więcej niż każda z nich, ponieważ obraz przemawia mocniej.
Faktycznie, nie jest tak, że mieliśmy dotąd do czynienia z białą kartką. Były książki, a pamięć o wydarzeniach przechowywana w rodzinach okazała się na tyle silna, że nawet przeprowadzone kilka lat temu badania pokazały dużą znajomość w społeczeństwie polskim tematu zbrodni wołyńsko-galicyjskiej. Ten film jest natomiast, w mojej ocenie, zakończeniem procesu uświadamiania sobie wagi Wołynia dla polskiej historii. Mam zresztą nadzieję, choć może wykazuję się pewną naiwnością, że poziom dyskusji publicznej, ale także naukowej, dzięki „Wołyniowi” zdecydowanie wzrośnie. Z tej prostej przyczyny, że wiedza o tym, co zaszło, będzie głębsza.

Ale to jest film fabularny, nie dokument. Opowiada o losach Polki Zosi zakochanej w Ukraińcu Petrze, o mieszkańcach ukraińsko-polsko-żydowskiej wioski na Wołyniu. Czy reżyser ma obowiązek pokazania historii taką, jaka była, czy może ją nagiąć i dostosować do fabuły?
Oczywiście, to film fabularny i prawem każdego twórcy jest kreowanie rzeczywistości. Jasne jest też, że choć obraz może się mniej czy bardziej zbliżać do prawdy historycznej, to nigdy nie odtworzy jej w pełni. Są różne sposoby opowiadania przez kino o historii. Smarzowski przedstawia obraz realistyczny, ale można mówić o niej, tak jak np. Quentin Tarantino w „Bękartach wojny” – kontrfaktycznie. Ten ostatni film jest dla mnie jednym z ciekawszych głosów w dyskusji o odpowiedzialności Niemców za zbrodnie nazistowskie.

Czy w takim razie „Wołyń” jest zawsze blisko historii, prawdy?
Generalnie tak. Moim zdaniem Smarzowski w sposób udany połączył obraz wyłaniający się z relacji świadków z tym, jaki możemy zobaczyć w pracach polskich historyków. Niektóre fragmenty filmu oddają dobrze przekonania mieszkańców Kresów, choć jednocześnie niekoniecznie są wiarygodne. Mam tu na myśli głównie scenę święcenia noży. Opowieści, że takie ceremonie miały miejsce, pojawiają się w wielu relacjach, ale tylko niektóre z nich możemy traktować jako mające – w tym przynajmniej punkcie – znamiona prawdopodobieństwa. Liczba księży grekokatolickich i prawosławnych popierających UPA i przyzwalających na zbrodnię nie była bynajmniej tak duża, jakby chciała tego ludowa opowieść. Ale sam przebieg antypolskiej czystki wyglądał tak, jak pokazano w filmie. Najpierw zaczęło dochodzić do pojedynczych zbrodni, co prowadziło do narastania grozy, której towarzyszyła nadzieja, że akurat w tej wsi, z powodu dobrych relacji z miejscowymi Ukraińcami, nie wydarzy się nic złego. I choć część ludności ukraińskiej rzeczywiście wcale nie chce, żeby ich sąsiadom Polakom coś złego się stało, niebawem pojawiają się wieści o wymordowanych wioskach, aż w końcu apokalipsa dociera i do głównych bohaterów filmu.

Wracając do sprawy święcenia noży i siekier, to pewien stereotyp, który funkcjonuje w powszechnej świadomości, i posłużył się nim również film. Czy odnalazł pan wiele takich stereotypów u Smarzowskiego?
Nie, reżyser raczej unika mitów obecnych często w kresowych relacjach. Doceniam, że twórcy starali się zniuansować obraz i pokazywali różne postawy wobec zbrodni. Dotyczy to również roli Cerkwi. Rzeczywiście była grupa księży, którzy poparli OUN UPA tak dalece, że zbrodnie usprawiedliwiali lub nawet w nich uczestniczyli. Podobna liczebnie grupa ratowała Polaków, ryzykując życie. A wielu innych próbowało przetrwać, zachowując się przy tym w miarę przyzwoicie. To zresztą ciekawe, że temat postaw księży i Cerkwi wobec UPA jest dziś może najmniej zbadany przez historyków.

Wołyń to świat prawosławia. Tymczasem w filmie widzimy księży trzech obrządków: katolickich, grekokatolickich i prawosławnych. Czy to zgodne z faktami historycznymi?
Twórcy, jak rozumiem, chcieli przede wszystkim w sposób symboliczny przedstawić różne postawy duchowieństwa na całym terenie objętym konfliktem. Ze względu na ogromne oczekiwania środowisk kresowych nie chcieli pewnie pominąć wspomnianego wyżej obrazu święcenia noży. Proszę pamiętać, że nowele Stanisława Srokowskiego, na podstawie których powstał scenariusz „Wołynia”, dotyczą Galicji. Podziwiam twórców, że potrafili przenieść opowieść na Wołyń z zachowaniem wołyńskiej chronologii. W Galicji rok później doszło do zagłady Żydów, podobnie największa fala mordów na Polakach miała tam miejsce w 1944, a nie w 1943 r. Żałuję natomiast, że zabrakło miejsca, by pokazać rolę sowieckiej partyzantki, która przychodziła czasami z pomocą polskiej ludności, ratując ją przed atakiem UPA, a jednocześnie napadała i wybijała niektóre grupy akowskie.

Wróćmy jednak do roli duchowieństwa. W filmie jest pokazany duchowny grekokatolicki, którego pierwowzorem jest, jak rozumiem, postać metropolity Andrzeja Szeptyckiego. I on wyraźnie przestrzega przed nacjonalizmem.
Wiadomo, że Roman Szuchewicz, dowódca UPA, zwrócił się do grekokatolickiego metropolity Szeptyckiego z prośbą, aby utworzyć podziemną strukturę duszpasterstwa polowego. Arcybiskup Szeptycki zdecydowanie tę propozycję odrzucił. Krytycznie wypowiadał się również o UPA, uznając, że walka tej formacji z Sowietami wręcz szkodzi ukraińskiej sprawie narodowej. Bardzo bym się cieszył, gdyby filmowa scena święcenia noży zaowocowała poważną dyskusją wokół postaw Kościoła wobec zbrodni wołyńsko-galicyjskiej.

Akcja filmu rozgrywa się na terenie zamieszkanym przez Ukraińców, Polaków i Żydów. Czy stosunki polsko-ukraińskie panujące na Wołyniu w okresie poprzedzającym tragedię są w filmie dobrze uchwycone?
Sądzę, że tak. W scenie wesela, która rozpoczyna film, jest przecież mowa o niszczeniu cerkwi prawosławnych na Lubelszczyźnie, jak i o polskich kolonistach osadzanych na Wołyniu, co miejscowi Ukraińcy odbierali niezwykle krytycznie. Polacy zresztą nie są pokazani wyłącznie w sposób sympatyczny. Niektórzy manifestują wyższość w stosunku do ukraińskiej oraz żydowskiej społeczności żyjącej obok – to jest przecież bardzo prawdziwe. Ludność ukraińska takie zachowania wychwytywała znakomicie. Widać też, że czystki UPA dotknęły społeczność wiejską, biedną, która z sąsiadami ukraińskimi żyła w zgodzie, bo łączyła ich zwykła codzienna walka o zapewnienie rodzinom lepszego bytu.

Reżyser mówi o uniwersalnym przesłaniu filmu, pan też tak go odebrał?
Z pewnością taka jest intencja twórców. Sądzę, że ten film dobrze pokazuje uniwersalny proces prowadzący do przeprowadzenia czystki etnicznej. Inna rzecz, iż jest to film mocno osadzony w historii Europy Środkowej, poddanej władzy dwóch systemów totalitarnych. I to rodzi pytanie, czy ktoś, kto nie zna historii tego regionu, jest w stanie zrozumieć go do końca.

Ja chwilami miałam wrażenie pewnego chaosu historycznego, który dla nas jest zrozumiały, ale czy widz z zachodniej Europy albo ze wschodniej Ukrainy połapie się, o co chodzi?
To prawda, ale ten chaos historyczny jednocześnie dość prawdziwie pokazuje sytuację, kiedy ktoś mieszkający całe życie w jednym miejscu jednocześnie może być obywatelem różnych państw: Austro-Węgier, później Polski, Związku Radzieckiego, Rzeszy Niemieckiej i znowu ZSRR.

To właśnie los ludzi na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, że ciągle w tę i w tamtą przemaszerowywały kolejne wojska, ustroje.
I za każdym razem żądano od nich całkowitego posłuszeństwa i uznania nowego porządku. Strona sowiecka prowadziła forsowną ateizację, zaś władza niemiecka wyjęła spod prawa całą miejscową społeczność żydowską. Pokazane przez Smarzowskiego sceny ukrywania, a potem mordu rodziny żydowskiej są wstrząsające.

A jeżeli pan słyszy z ekranu pozdrowienie nacjonalistów „Sława Ukrajini! Herojam sława”, ma pan dreszcze?
Rozumiem, że to są momenty, w których ukraińscy widzowie najbardziej się żachną. Warto by było, gdyby uświadomili sobie, iż kiedy polscy widzowie stykają się z tym pozdrowieniem, oglądając w telewizji sceny z demonstracji ulicznych w Kijowie, odczuwają zapewne mniej więcej to samo.

A jak pan ocenia sceny uwielbienia dla Hitlera, który obiecał Ukraińcom własne państwo. Nie przerysowano tego w filmie?
Sympatia do Hitlera do 1941 r. z całą pewnością była duża i utrzymywała się co najmniej aż do początku wojny niemiecko-sowieckiej. Wydawało się wówczas, że państwo niemieckie jest jedynym w Europie, które jest zainteresowane stworzeniem niepodległej Ukrainy. Było to oparte na doświadczeniu z pierwszej wojny światowej, kiedy to państwo ukraińskie zostało wsparte przez władze niemieckie. To wrażenie starał się podtrzymywać Hans Frank, stojący na czele Generalnego Gubernatorstwa. Wykorzystywał on Ukraińców do kontrolowania Polaków, dlatego mieli oni lepsze warunki oświatowe niż ludność polska. W efekcie wśród ukraińskiej społeczności panowało przekonanie, że jest traktowana przez Niemców jako partner. Dopiero latem 1941 r. okazało się, że Niemcy zamierzają prowadzić twardą politykę okupacyjną.

Ukraińscy historycy mówią o symetrii wydarzeń na Wołyniu, że Polacy też mordowali. Jak pan odnalazł te proporcje w filmie?
Proporcje zostały dobrze zachowane, ofiarami rzezi byli przede wszystkim Polacy. Jest także pokazany polski odwet, który rzeczywiście czasami bywał brutalny i straszny. W filmie pokazany jest w sposób wstrząsający. Ci ludzie wymierzają sprawiedliwość na oślep, zabiją, kogo mają pod ręką, tych najbardziej bezbronnych. Większość masowych zbrodni dokonanych na Ukraińcach przez polskie podziemie miało miejsce na terytorium dzisiejszej Polski i tu dochodziło do największych masakr. Natomiast w wypadku Wołynia takich wydarzeń było stosunkowo niewiele. Pokazanie polskiego odwetu w filmie jest pewnym skrótem, bo jego akcja kończy się w 1943 r., podczas gdy najbardziej dramatyczne akcje odwetowe dotyczą lat 1944 i 1945.

Czy prezentowanie filmu „Wołyń” teraz, gdy trwa wojna w Donbasie, jest rzeczywiście na rękę Rosji, a może nie ma to żadnego znaczenia?
Wszystko zależy od tego, co zrobimy z tym filmem. Z całą pewnością będą próby wykorzystania go przez różne środowiska nacjonalistyczno-kresowe w Polsce i Rosji. Natomiast powstają pytania: czy widzowie dadzą się na to nabrać, czy pójdą za tym głosem, czy dostrzegą to, co w filmie najważniejsze, a więc przestrogę przed nacjonalizmem, który prowadzi do zbrodni. Warto zauważyć, że niezależnie od tego, czy w Polsce patrzymy na wydarzenia wołyńskie z perspektywy kresowej czy akademickiej, mamy poczucie, iż wówczas na Wołyniu doszło do wielkiej zbrodni, o której trzeba głośno mówić. Również po to, żeby takich zbrodni więcej nie popełniono.

A w sytuacji, kiedy parlament ukraiński uznał UPA za organizację niepodległościową i zabronił wyrażania się o niej krytycznie, można ten film pokazać na Ukrainie? Wiele osób obawia się, że nakręci spiralę wzajemnej niechęci.
Wiem, że trwają rozmowy, czy ten film zostanie pokazany na Ukrainie, ale nie wiem, czy trafi do szerokiego rozpowszechniania. Jestem bardzo ciekaw reakcji ukraińskich widzów. Dowiemy się z niej, w jakim punkcie jesteśmy w kwestii wzajemnego pojednania i zrozumienia. W kontekście głośnych obaw, aby „Wołyń” nie przełożył się na wzrost wzajemnej agresji, warto z całą mocą zaznaczyć: żaden film nie może być usprawiedliwieniem dla wybryków chuligańskich. Takie wydarzenia, jakie widzieliśmy niedawno w Przemyślu, gdzie zaatakowano religijną procesję, zasługują wyłącznie na potępienie. Pewne zachowania pozostają haniebne bez względu na okoliczności.

rozmawiała Jagienka Wilczak

***

Grzegorz Motyka – dr hab., prof. ISP PAN, znawca stosunków polsko-ukraińskich w XX w. Jego książka „Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła. Konflikt polsko-ukraiński 1943–1947” otrzymała Nagrodę Historyczną POLITYKI za 2011 r. Wydawnictwo Literackie opublikowało właśnie tom zbierający nowe efekty jego badań: „Wołyń ’43”.

Polityka 42.2016 (3081) z dnia 11.10.2016; Polityka; s. 23
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak narastała groza"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną